Kilka dni temu pisałem o projekcie LOCUST, czyli dronach działających w rojach. Pracuje nad tym amerykańska armia, postanowiono rozszerzyć możliwości ...
Kilka dni temu pisałem o projekcie LOCUST, czyli dronach działających w rojach. Pracuje nad tym amerykańska armia, postanowiono rozszerzyć możliwości bezzałogowych maszyn latających, dać im większą swobodę działania, nawet autonomię. Zabójczy dodatek do dzisiejszego arsenału armii USA. No właśnie: dodatek? Z wypowiedzi wysoko stojącego amerykańskiego polityka wynika, że ów dodatek będzie przekształcany w jeden z istotnych filarów wyposażenia ich wojska.
Do projektu LOCUST nie będę wracał, odsyłam do tekstu przywołanego we wstępie. Tym razem skupię się na wypowiedzi Raya Mabusa, sekretarza Departamentu Marynarki Wojennej USA. Stwierdził on niedawno, że F-35 Lightning II będzie ostatnim myśliwcem zakupionym przez Departament. Ważne słowa i to z kilku powodów: widać wyraźnie, że zmienia się podejście władz do kwestii uzbrojenia, wskazuje się na rozwiązania, które do tej pory nie odgrywały tak ważnej roli, odsuwa się w cień broń, która nadal stanowi jeden z filarów armii, daje się do zrozumienia firmom zbrojeniowym, że idzie nowe.
Myśliwce F-35 Lightning II to jednostki piątej generacji, najświeższe uzbrojenie amerykańskiej armii. Ta broń w założeniu ma im zapewnić panowanie w powietrzu przez długie lata. Problem polega na tym, że sytuacja dynamicznie się zmienia i nie wiadomo, czy za dziesięć lat ten sprzęt faktycznie będzie spełniał swoją rolę. Niektórzy twierdzą, że nie będzie jej spełniał już w chwili wejścia do służby na większą skalę, czyli za kilka lat. Tymczasem projekt pochłonął astronomiczne sumy, przez lata pożerał sporą część amerykańskiego budżetu przeznaczonego na zbrojenia. Setki miliardów dolarów wyrzucone w błoto? Słychać głosy, że tak właśnie jest.
W takiej atmosferze łatwiej mówić o eliminowaniu myśliwców, wejściu w nową epokę, w której prym będą wiodły bezzałogowe jednostki, drony. Ten sprzęt będzie nie tylko tylko tańszy w produkcji i utrzymaniu - lista zalet jest dłuższa. Eliminuje się człowieka z kokpitu. To oznacza zwiększenie bezpieczeństwa, mniejsze straty w ludziach, ale też mniejsze wydatki na zapewnienie bezpieczeństwa pilotowi, możliwość eksperymentowania ze sprzętem, na co wskazuje sekretarz. Jednostka bezzałogowa może podjąć znacznie większe ryzyko, proces jej "szkolenia" jest tańszy i krótszy. Komputer prawdopodobnie popełni mniej błędów. Liczy się także większa elastyczność w kwestii zmian w uzbrojeniu - łatwiej opracować nowy typ dronów, wprowadzić nowinki, niż zaprojektować od podstaw myśliwca i dostarczyć go armii.
Czy drony będą w stanie zastąpi myśliwce? Przekonamy się. Ponownie odeślę jednak do projektu LOCUST - przecież taki rój może zmieść z powierzchni ziemi małe miasteczko i nie zajmie mu to dużo czasu. A jeżeli nie wróci z misji, to dowództwo może machnąć ręką, drukarki 3D zamontowane na lotniskowcach szybo uzupełnią straty. To brzmi trochę jak SF, ale najwyraźniej w tym kierunku zmierza armia USA i głośno o tym mówi.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu