Felietony

Moja historia z PC

Grzegorz Marczak
Moja historia z PC
35

Nasi czytelnicy w konkursie, w którym do wygrania był procesor Intela z płytą Asusa napisali tak kapitalne teksty, że niektóre z nich zasługują na oddzielny wpis. Przedstawiam wam tekst, który napisał Galtom zwycięzca konkursu, świetne opowiadanie o tym jak to kiedyś z PC-tami było: Mam nadzieje,...

Nasi czytelnicy w konkursie, w którym do wygrania był procesor Intela z płytą Asusa napisali tak kapitalne teksty, że niektóre z nich zasługują na oddzielny wpis. Przedstawiam wam tekst, który napisał Galtom zwycięzca konkursu, świetne opowiadanie o tym jak to kiedyś z PC-tami było:

Mam nadzieje, że Szanowna Młodzież wybaczy iż „stary pryk” startuje w konkursie, ale nagrody tak zacne, że odpuścić szkoda. Jednocześnie fajna okazja, by przypomnieć sobie stare dobre czasy ;-). Zanim rozpocznę opowieść dwie ważne informacje. Po pierwsze, jako to z opowieściami dotyczącymi odległych czasów bywa, przygotujcie się na przynajmniej kilka dygresji. Po drugie od razu uprzedzam, że z uwagi na wiek historia będzie długa (z brodą), a dodatkowo część faktów może być lekko przekręcona (rozmyta mgłą dekad).

Oczywiście postaram się opisać je jak najdokładniej potrafię i pamiętam. A zatem, kto odważny i ma czas, niech czyta.

Drodzy czytelnicy, musicie wiedzieć, że „overclocking” był „w dawnych czasach” zjawiskiem dużo bardziej powszechnym i popularnym niż dziś. Wiem, wiem… wydaje się to niemożliwe ale dokładnie tak było, co zaraz Wam udowodnię. Musicie wiedzieć, że wiązał się też z o wiele wyższym ryzykiem niż dziś. Bądźmy szczerzy, obecnie do „overclockingu” potrzeba głównie środków finansowych. Oczywiście wiedza, wyzwanie, itd. też są ważne – w końcu bez nich nie ma postępu. Czym innym jednak jest ryzyko utraty sprzętu a czym innym ryzyko utraty wolności. Po tym ciut przydługim wstępie, przejdźmy do zasadniczej części mojej opowieści.

Cofamy się w czasie do roku ok. 1986/87 – na świecie IBM XT, protoplasta Waszego dzisiejszego blaszaka właśnie przechodzi do historii. Komputer ten pracował w oparciu o procesor Intela 8088 i mógł poszczycić się kosmiczna prędkością zegara, czyli 4.77 MHz. Nie licząc innych cudownych dodatków na jego wyposażeniu był też dysk twardy o
kolosalnej pojemności 10MB produkowany przez firmę Seagate. Jednak, komputery te praktycznie nie występowały w prywatnych domach. Sam pamiętam, że oglądałem (i po kryjomu dotykałem obudowę XT’ka) gdy odwiedzałem rodziców w pracy, na uczelni. Monitor, klawiatura (tyle przycisków i część z nie do końca jasnymi funkcjami), lampki na klawiaturze…. Nie ważne, że człowiek nie miał zielonego pojęcia co to właściwe ma robić i jak – na pewno warto byłoby mieć takie coś w domu!!! Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że dokładnie tak będzie. A teraz cofnijmy
się jeszcze troszkę.

Pod Polskie strzechy masowo zaczynają trafiać Amstrady, Atari 800XL (potem kremowe XE), Commodore 64 (potem 128) i wreszcie Amigi 500. Ten cały 8 bitowy sprzęt był początkiem Pierwszej Wojny Światowej w temacie – co jest lepsze. Jeśli skorzystacie z Google, to drobne ogniska ten wojny tlą się w sieci do dziś bo podobnie jak konflikt iOS vs Android vs Windows Phone do dziś nie znalazły finału. Obie platformy zostały pokonane przez „trzeciego wroga” czyli wspomnianego IBM’a i jego następców. Jednak to właśnie 8 bitowym komputerom ówczesna młodzież i dzieci mogły poznać smak „overclockingu”.

Musicie wiedzieć, że (przynajmniej w naszym kraju) posiadanie takiego komputera było czymś bardzo ekskluzywnym. Za czasów mojej podstawówki, Commodore lub Atari można było zakupić najpierw głównie w Pewexie (sklepie, który dokonywał tzw. eksportu wewnętrznego). Dziś zakupy z zagranicy kupuje się cyfrowo – online. W czasach mojego dzieciństwa, takie produktu, kupowało się analogowo (o ile miało się dolary/marki/bony PKO – czyli coś co było uznawane, za znacznie lepszą walutę niż złotówka) w fizycznym sklepie. Tak więc, przynajmniej na początku gdy nie było jeszcze Media Marketów, Saturnów, itd… Ba, w czasach gdy giełda komputerowa w dużym mieście to było kilka stanowisk posiadanie komputera było olbrzymią nobilitacją wśród znajomych. Wtedy też pojawił się zakazany owoc… Overclocking….

Mianowicie, gdy człowiek miał szczęście i wśród dobrych znajomych był ktoś kto posiadał takie cudo jak Atari czy Commodore była to automatyczna, praktycznie pewna szansa, że overclocking się wydarzy. Tu kolejna dygresja. Tym z nas który własnego sprzętu nie posiadali, było praktycznie wszystko jedno na czym grają choć oczywiście, w zależności od tego jaki sprzęt posiadał nasz kolega ten oficjalnie uważaliśmy za najlepszy! Potajemnie jednak każdy z nas marzył o komputerze jakimkolwiek! Byle to coś komputerem było – już byłoby cudowne. Ja sam gdy otrzymałem w prezencie używany komputer o tajemniczej nazwie Vic-20 byłem w niebo wzięty. Był obraz na ekranie, można było przepisywać z Bajtka (taki analogowy protoplasta Antyweb) linie kodu Basic, był to już krok na przód. Choć na moim sprzęcie nie dało się grać i nikt u mnie overclockingu nie dokonywał, mogłem już aspirować do malutkich, super elitarnych grup posiadających komputer. Lepsze to niż nic!

Wracając jednak do tematu. Jak pisałem, część z kolegów miała „prawdziwe” komputery czyli wspomniane Atari, Commodore, itd… To właśnie Oni, mogli decydować kto z chętnych śmiałków znajdzie się w gronie ich osobistych overclockerów.

Jak wyglądał overclocking? Gdy nie było szkoły a rodzice byli w dobrych humorach mogliśmy się umawiać na wspólne granie – River Raid, Road Race, Montezuma’s Revenge, Summer Olympics to jedynie część z tytułów, które pamiętam. Oczywiście granie było obwarowane zasadami. Po pierwsze mieliśmy ściśle określone okno czasowe na granie (tak, tak – już wtedy rodzice byli na tyle sprytni, by ograniczać destrukcyjny wpływ gier na młode umysły). Po drugie, w zależności od ilości uczestników takiego „game – party” była kolejka grających + konkretnie określony
limit czasowy „na głowę”.

Jak się domyślacie czasu na granie, na trzymanie joystick’a (zwracam uwagę na wprost CUDOWNIE!!! dobraną nazwę kontrolera – JOY = radość! STICK = kijek/patyk) zawsze było zbyt mało. Gdy przychodziła godzina ZERO,
czyli czas w którym nasze stopy właśnie miały przekraczać próg rodzinnego „M3” (nie chodzi o auto) najodważniejsi z nas (albo najbardziej uzależnieni) rozpoczynali – „over-clocking” – czyli świadome i dokonywane z premedytacją naginanie a potem łamanie fizycznych barier czasu i przestrzeni.

Tu wracam do wspominanych wcześniej konsekwencji „over clockingu”. Dziś to spalenie procesora, płyty głównej, w najgorszym wypadku straty finansowe. Wtedy, pobijanie kolejnego rekordu w „over clockingu” wiązało się z bardzo poważnymi sankcjami. Zakaz dostępu do telewizji, zakaz wychodzenia z domu, zdecydowanie większy nadzór nad zadaniami domowymi. Najgorszą z możliwych kar było rzucone przez złych rodziców – „Oj, Kochany…. Na swój komputer to Ty teraz dłuuuugo poczekasz”.

Ale powiadam Wam, za każdym razem było warto!!!! Kolejny zniszczony na rzece most, kolejny zakręt w Road Race i dojazd do miasta w pełni chwały! Tego nikt nam nie odbierze. Pamiętam też, że „over clocking” w tamtych czasach miał wyraźny wpływ na fizykę czasu i przestrzeni.

W ekstremalnych przypadkach, po delikwenta, który uprawiał „over clocking” przychodził do kolegi jeden z rodziców. To były najsmutniejsze przypadki. Nie działały wtedy żadne tłumaczenia i konsekwencje O/C były najpoważniejsze.

Ale… zdarzał się tez czasem O/C zakończony pełnym sukcesem. Otóż (jeśli ktoś był naprawdę zdeterminowany) robiło się to tak. Gdy upływał czas, w którym już bezwzględnie musieliśmy być w domu, dokładaliśmy do tego czasu jeszcze 5 min (najlepsi z nas 10 min). A potem następowało zakrzywianie przestrzeni i cofanie czasu. Drogę od kolegi do domu należało pokonać tak szybko, by odzyskać przynajmniej kilka straconych minut.

Jak dziś pamiętam, że potrafiłem biec do domu tak szybko, że z 12 minut spóźnienia robiły się trzy. Potem trzeba było puścić wodze fantazji. Zasypać rodzicieli gradem informacji z przebiegu całego eksperymentu oraz tego jak zbawienny wypływ ma to na naszą przyszłość…. I czasem się udawało.

A potem nastąpił rok 1989/90 i pod strzechami zagościły prawdziwe PC-ty – 286, 386, 486 – część z nich fabrycznie
przystosowana do takiego overclockingu jaki znacie – z klawiszem TURBO na obudowie. To wtedy overclocking zaczęto utożsamiać ze zmiana ilości Mhz, które taktują procesor.

Ale to już temat na kolejna część opowieści….

A żeby wymaganiom konkursu stało się zadość…. Po VIC-20 miałem Commodore 128 a zaraz potem pierwszego, wielgachnego IBM XT. Na tym sprzęcie prace zacząłem od jedynej komendy DOS, którą znałem czyli format c:/ – ENTER. Komputer oczywiście zapytał -Are You sure? (Y/N) I oczywiście wybrałem klawisz „Y”. Efektem była utrata DOS na dysku C…

Potem było 486DX – z TURBO, potem pierwsze Pentium… Potem była seria procesorów AMD K, po drodze pierwsze ATI + akcelerator VooDoo… Jedyny prawdziwy O/C skończył się spaleniem plyty głównej. Od tego czasu staram się tak dobierać sprzęt by O/C nie był konieczny a F1 i Battlefield zawsze chodziły płynnie. Choć człowiek na starość powinien zdobywać nowe doświadczenia ;-) Szczególnie, że w domu rośnie nowe pokolenie graczy….

Zdjęcie z nagłówka pochodzi z maximumpc.com

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu