Metroid powrócił - i to w doskonałym stylu. I chociaż przy grze bawiłem się doskonale, to nie jest ona pozbawiona wad.
Metroid Dread - recenzja. Pozycja obowiązkowa dla posiadaczy Nintendo Switch
Metroid - seria gier, której tytułem nazywany jest od lat cały gatunek gier (wespół z Castlevanią, rzecz jasna - metroidvania). Seria miała swoje lepsze i gorsze momenty, no i nie ukrywam że wydany na 3DSa remake tytułu z GameBoya trochę mnie wymęczył. Ale Metroid Dread (za które odpowiadało hiszpańskie MercurySteam) to gra w której pokładałem ogromne nadzieje. I choć większość z nich została spełniona - Metroid Dread nie okazał się dla mnie tytułem bez skazy. Co więcej - mimo że gra bardzo mi się podobała, to miała kilka elementów, przez które już raczej nigdy do niej nie wrócę... niestety.
W labiryncie umiejętności
Jeżeli jakimś cudem nie wiecie czym jest metroidvania, to w skrócie: jest to gatunek gier akcji, w których bohaterowie błąkają się po ogromnym świecie korytarzy i labiryntów. Zdobywane stopniowo umiejętności pozwalają nam dostać się do miejsc wcześniej niedostępnych, przez co regularnie wracamy i kręcimy się po dość rozległych mapach. Metroid Dread nie jest w tym temacie żadnym wyjątkiem - co więcej, mam wrażenie że to jedna z ciekawszych map, z jakimi miałem do czynienia. Zróżnicowane środowiska, bardzo fajne umiejętności dodające zabawie smaku, no wszystko się zgadza. Prawie.
Bowiem poza klasyczną (dość wymagającą i skomplikowaną, zwłaszcza pod względem klawiszologii) walką i przeciwnikami do pokonania, twórcy Metroid Dread zaserwowali także specjalny rodzaj przeciwników: roboty E.M.M.I. przed którymi będziemy musieli się ukrywać. Każda z sekcji ma rywala, którego pokonać możemy dopiero zdobywając specjalną broń - wcześniej skrzętnie unikając spotkań z nim... i porozstawianych radarów. Przyznam szczerze, że ta mechanika jest jedną z tych, które kompletnie mi się nie podobały. Same starcia z przeciwnikami i bossami potrafią być odpowiednio emocjonujące (i nie będę ukrywał - część naprawdę daje w kość), natomiast stała ucieczka po labiryntach okazała się dla mnie męczącym dodatkiem. Takim, którego nie będę dobrze wspominał - prawdopodobnie po części też dlatego, że na co dzień gier z elementami skradania unikam jak ognia.
Nie wygląda jak milion dolarów, ale to nie szkodzi
Switch przyzwyczaił nas już do tego, że... no cóż - moc konsoli jest ograniczona. I skłamałbym pisząc, że Metroid Dread wygląda olśniewająco - bo wcale tak nie jest. Ale gra prezentuje się naprawdę dobrze, a co ważniejsze: rusza się doskonale, bez przycięć, bez dodatkowych problemów. Wspominałem już, że mapa jest duża i różnorodna - bo faktycznie. Tamtejsze korytarze są kreatywne i przemyślane. Ostatecznie wymagają od gracza sporo zręczności, by poruszać się nimi bezproblemowo. Na plus też niewątpliwie kwestia drobnych łamigłówek i... zwyczajnego gubienia się w gąszczu tamtejszych lochów. Metroid Dread nie prowadzi nas za rączkę, nie ma tam znaczników - chyba że sami je sobie nałożymy otwierając mapę.
Ma swoje minusy, ale to po prostu bardzo dobra gra
Metroid Dread z pewnością nie zostanie moim ulubionym przedstawicielem gatunku, ale nie musi. Sama gra to najwyższa półka: fantastyczne projekty poziomów, wymagające pojedynki z bossami, zachęcająca do eksploracji nawet kiedy dobrniemy do napisów końcowych. Uganianie się za sekretami i lizanie ścian daje tam od groma frajdy, głównie dzięki dopracowanym mechanikom i lochom. Kwestia skradania jest... dość mocno subiektywna - no dla mnie, zdecydowanie "na nie", ale nie zmienia to faktu, że Metroid Dread pozostaje dla mnie jedną z najwybitniejszych gier na wyłączność w bibliotece Nintendo Switch - i jest prawdziwym must have dla miłośników gatunku!
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu