Recenzja

Ostateczny dowód na to, że Switch potrzebuje wersji Pro. Hyryle Warriors: AoC - recenzja

Kamil Świtalski
Ostateczny dowód na to, że Switch potrzebuje wersji Pro. Hyryle Warriors: AoC - recenzja
Reklama

Są gry, które nigdy nie powinny powstać na sprzęt, na który zostały pierwotnie wydane. Patrząc na ostatnie generacje konsol — można wymieniać ich na pęczki, ale Switchowi w przypadku tytułów na wyłączność udało się uniknąć spektakularnych wpadek. Aż do teraz, bo Hyrule Warriors: Age of Calamity choć nie jest grą złą, to pokazuje jak bardzo hybrydowa konsolka Nintendo sobie z nią nie radzi. I to aż boli.


Reklama

Hyrule Warriors: Age of Calamity — trochę historii uwielbianego świata

Zanim przejdziemy do rozgrywki (którą wszyscy miłośnicy gatunku musou znają aż za dobrze), kapka historii. Bo to właśnie ona, w połączeniu ze stylem graficznym rodem z The Legend of Zelda: Breath of the Wild, jest największym wyróżnikiem Hyrule Warriors: Age of Calamity. Tamtejsza historia opowiada o wydarzeniach mających miejsce sto lat przed tymi których świadkami byliśmy w jednej z gier wszech czasów. Obserwujemy zmagania Zeldy, która wraz z Championami robiła co tylko w jej mocy, by powstrzymać Ganona. Jako że wszyscy miłośnicy Breath of the Wild wiedzą jak to się wszystko skończyło, tutaj mogą z bliska przyjrzeć się... jak do tego wszystkiego doszło. A wszystko to z dodatkami i schematami znanymi z BotW, tym razem jednak podanymi w zupełnie innej formie. Bo przecież gry musou od Omega Force niewiele mają wspólnego z tamtejszą rozgrywką.

Bronie, gotowanie i ciosy specjalne — a przy tym tysiące wrogów na naszej drodze

Nigdy nie wnikałem specjalnie w tajniki systemu musou i przyznam szczerze, że dla mnie każda z tych gier jest... z grubsza taka sama — różnią się przede wszystkim skórką. Tym razem jednak mowa o skórce z The Legend of Zelda: BotW. Przepięknych krajobrazach, dziesiątkach znanych i lubianych postaci, ukrytych Korokach i składnikach do gotowania, których przecież zabraknąć w tym wszystkim nie mogło! Standardowe ciachanie wrogów daje od groma frajdy. Zwłaszcza później — gdy mapa świata zacznie się zapełniać o kolejne miejsca (tak, sklepów nie zabraknie), a nasi bohaterowie doczekają się nowych kombinacji ciosów (tak, runy z BotW też wrócą), lepszych broni, no i będzie można trochę pogotować. Fajnym urozmaiceniem jest to, że postacie — mimo że otrzymają dostęp dokładnie do tych samych sztuczek, będą mogli z poszczególnych run Sheikah zrobić nieco inny użytek, w zależności od ich umiejętności. To sprawia, że warto zastanowić się nad wyborem postaci, którą chcemy stawić czoła przeciwnikom. Poza atakami różni ich także styl walki.


Jest łatwo i przyjemnie, ale tylko na niższych poziomach trudności. No i trzeba rozliczyć to, jak Hyrule Warriors: Age of Calamity działa na Nintendo Switch

Jak to w tym gatunku gier — cała zabawa jest banalna i przyjemna, ale tylko na niskich poziomach trudności. Bo im dalej w las, tym bardziej wszystko zaczyna się komplikować — i na wyższych poziomach trudności liczy się nie tylko mashowanie przycisków, ale także odpowiednia strategia, zaś dodatkowe misje nawet na tych "bardziej casualowych" poziomach potrafią dać w kość. Ale to już kwestie samej rozgrywki, które można dostosować (opcjonalnie: ominąć). Są jednak elementy, których nijak nie ominiemy — i tutaj mam na myśli jakość samej gry. Po stałych 60 / 120 klatkach na Xbox Series X Hyrule Warriors: Age of Calamity jawi mi się jako tytuł niegrywalny.


Tamtejsze światy wciąż wyglądają pięknie: pastelowe kolory, śliczny character design, oszczędne podejście do formy. Niestety czar pryska już w pierwszej planszy (a nawet wersji demonstracyjnej), gdzie wyraźnie widać jak Switch nie wyrabia w utrzymaniu stabilnych 30 (!) klatek na sekundę. Mnie: drażniło, irytowało i odstraszało. Im dłużej grałem w Hyrule Warriors: Age of Calamity, tym bardziej byłem przekonany że ta konsola potrzebuje wersji PRO o której plotkuje się od dawna. Nie musi mieć 4K, nie musi mieć wodotrysków, ale — w mojej opinii — musi dbać o to, by wydawane na konsolę gry działały stabilnie. Bo tutaj ewidentnie coś nie zagrało. A poza gubieniem klatek tytuł irytuje też dość długimi ekranami ładowania, a także doładowującymi się teksturami. No co tu dużo mówić: technicznie gra zdecydowanie zawodzi.

Miła rozgrzewka przed nową Zeldą, ale przyjemność psują technikalia

To jedno z najprzyjemniejszych przedstawicieli gatunku w jakie miałem przyjemność grać od dawna. Więcej informacji o sytuacji sprzed BotW, powrót znanych i lubianych bohaterów i technik — a wszystko to w zupełnie nowej formie. Niestety całą przyjemność psuje to, jak gra działa. I możliwe, że jestem zbyt wymagający, możliwe że wymagam zbyt wiele, ale jednak w obecnej formie to naprawdę wygląda jak nieśmieszny żart. Fanów Zeldy i gier Omega Force  prawdopodobnie takie przeszkody prawdopodobnie nie powstrzymają, ale całej reszcie zalecałbym czekać. Na patch który usprawni rozgrywkę na obecnych Switchach, albo na Switcha Pro.

Reklama

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama