Pamiętacie szalone lata 90. i szał na dziwne gadżety, które dziś wywołują tylko uśmiech? Mam taką prywatną listę – ciekawe, czy ze wszystkimi tego typ...
Kochane, choć często dziwne, gadżety lat 90. ubiegłego wieku
Pierwszy komputer, Atari 65 XE, dostał pod choinkę...
Pamiętacie szalone lata 90. i szał na dziwne gadżety, które dziś wywołują tylko uśmiech? Mam taką prywatną listę – ciekawe, czy ze wszystkimi tego typu wynalazkami się spotkaliście.
Znajdziesz mnie gdy zagwiżdżesz
Cały czas zastanawiam się, czy nie zaopatrzyć się ponownie w ten gadżet. Jego przydatność zakwestionuje tylko osoba, która nigdy z niego nie skorzystała. Ów sprzęt wyglądał jak prostokątny breloczek, który można było przypiąć do tego, co najczęściej gubimy. Wtedy gubiło się głównie klucze i do tego we własnym domu. Wystarczyło jednak na takie klucze zagwizdać, by brelok – swoim irytującym pikaniem - wskazał nam do nich drogę. Banalnie proste i genialnie przydatne. Może urządzenie nie grzeszyło pięknym wyglądem czy poręcznymi wymiarami, ale sprawdzało się wręcz idealnie. Dziś domowym sposobem na zgubiony telefon jest złapanie w dłonie drugiego aparatu i wykręcenie numeru, a następnie nasłuchiwanie z nadzieją, że sprzęt nie jest wyciszony. Ale gdyby włączyć w tle aplikację, która reaguje, podobnie jak niegdysiejszy breloczek, na gwizdanie? A może taki program istnieje, tylko ja żyję w nieświadomości? Tymczasem zmykam na Allegro, bo widzę, że mniej lub bardziej wymyślnych lokalizatorów kluczy jest tam cała masa.
Nie ma mnie w domu, ale światła się świecą
Złodziej nie śpi. Złodziej obserwuje, czekając na najlepszą okazję do włamania. Zapewne sporo w tym prawdy, dlatego niejeden z nas zostawia czasem sąsiadom klucze prosząc, żeby weszli na chwilę do mieszkania/domu, sprawdzili czy wszystko w porządku, podlali kwiatki, pokazując, że ktoś z właścicieli interesuje się lokum. Logiczne. Ale co jeśli nie było takiego uczynnego sąsiada? Miałem w swoim domu ciekawe urządzenie, które owego sąsiada emulowało. W dość ciekawy sposób – dzięki specjalnej przelotce między gniazdkiem a na przykład lampką, można było udawać, że zapala się światło, nie będąc faktycznie w domu. Urządzenie podłączało się do gniazdka albo przedłużacza i na specjalnej tarczy z patyczkami zaznaczało godziny, w których światło będzie zapalone, a w których zgaszone. Sprzęt działał bez zarzutu i patrząc przez okno, faktycznie widać było, że ktoś w którymś z pomieszczeń urzęduje – bo niby jak miałoby się owe światło samo zapalić? Pozostaje kwestia bezpieczeństwa samej „instalacji”. Chyba nigdy nie będę fanem zostawiania czegokolwiek włączonego przy dłuższych wyjazdach, szczególnie jeśli w grę wchodzi nagrzewająca się żarówka i urządzenie, które samo włącza i wyłącza prąd.
Montana i jej 16 melodyjek
Przez moje ręce przewinęło się wiele zegarków elektronicznych. Casio, które dostałem w wieku lat 8 działa do dziś, jedynie pasek nie wytrzymał próby czasu. Ale to nie tamten „luksus” zapamiętam na całe życie. Niezwykle modne, między innymi na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, były zegarki Montana. Owe nieprzesadnie ładne, metalowe czasomierze funkcjonowały w dwóch modelach – damskim i męskim. Oba posiadały niesamowite 16 melodyjek, które – chyba wszystkie – byłbym w stanie nawet dziś zanucić. Ten zegarek po prostu trzeba było mieć. Jeśli nie myli mnie pamięć, kosztował całkiem sporo jak na kieszeń dzieciaka, choć wciąż była to suma, którą rodzice byli w stanie zapłacić za zegarek dla swojej pociechy. Próbowaliście kiedyś włączyć tę samą melodyjkę na dwóch urządzeniach, tak dla efektu stereo? My zrobiliśmy to na czterech. Kwadrofonia, panie.
Uwaga, ktoś idzie
Jednym z najdziwniejszych gadżetów, jakie znalazły się u mnie w domu było urządzenie informujące o tym, że ktoś otwiera drzwi. Urządzenie wizualnie przypominało plastikowy, trójkątny klocek – jak drewniane klocki dla dzieci, na końcu miało okrągły bęben, jak ten od pralki. Gadżet wsadzało się pod drzwi i w momencie kiedy te się otwierały, ulegały zablokowaniu, dociskając sprzęt uruchamiały owy bęben, który zaczynał się kręcić, wydając dźwięk przypominający syrenę. Postawiony w ten sposób pod drzwiami wejściowymi sprzęt nie tylko odrobinę utrudniłby więc ewentualnemu włamywaczowi wejście do domu, przede wszystkim jednak obudził absolutnie wszystkich śpiących domowników. Przez swój nieprzyjemny dźwięk powodował bowiem chęć rzucenia nim o ścianę i oglądania, z uśmiechem na ustach, jak natychmiast rozpada się w drobny mak. Problem polegał na tym, że gadżet był dość ciężki i przede wszystkim wytrzymały – spadał mi wiele razy i nigdy się nie zepsuł. Niestety.
Drugim niecodziennym urządzeniem o podobnym zastosowaniu był prostokątny, plastikowy gadżet z głośniczkiem i metalowym łańcuszkiem. Wieszało się go na klamce. Jeśli ktoś dotknął jej z drugiej strony drzwi, urządzenie zaczynało wyć. O dziwo nie działało na wszystkich rodzajach metalowych klamek, więc kupowało się je trochę w ciemno.
Magiczna siła magnesów
O medycynie niekonwencjonalnej wiem niewiele i równie niewiele z niej korzystałem. Ale w latach 90-tych znali się na tym pawie wszyscy i również prawie wszyscy chcieli się leczyć magnesami. Przypomnijcie sobie swoich rodziców, ciocie i wujków. Na pewno choć jedno z nich nosiło na ręce metalową bransoletę magnetyczną z dwiema kulkami. W zamyśle miała ona zażegnać bóle różnego pochodzenia. Liczne opracowania pokazują, że terapia z użyciem magnesów przynosi pozytywne rezultaty, absolutnie tego nie neguję. Jednak dziś, podobnie jak wtedy nie potrafiłem zrozumieć szału na tego typu biżuterię, która prawie każdemu pomagała. Dziś nosi się tego mniej, czyli jednak nie pomagało? Pamiętam jeszcze niewygodne klapki z gumowymi włoskami i magnesikami rozmieszczonymi w odpowiednich miejscach. Sam takie miałem, szlag mnie trafiał za każdym razem kiedy próbowałem je nosić. Ale może faktycznie pomagały na zbolałe stopy? Gdzieś jeszcze świta mi pościel z magnetycznymi wstawkami, która miała nie tylko gwarantować spokojny sen, ale także sprawić, że któregoś dnia wstaniemy całkowicie zdrowi. Tylko czy za sprawą faktycznego działania, czy siły perswazji, która wylewa się wręcz z prezentacji w blokach telewizyjnych typu Telezakupy Mango?
Świecidełka z Ameryki
Miałem Babcię w Stanach, ale nigdy nie przyszło mi do głowy poprosić o obuwie, które czasem zdarzało mi się widzieć u dzieciaków w szkole. Owszem, miałem Spaldingi z pompką, dzięki którym wydawało mi się, że skaczę wyżej podczas gry w koszykówkę na WF-ie, ale nigdy nie mogłem zrozumieć, co tak naprawdę miały dawać buty ze świecącymi podeszwami. Jeśli zastanowić się nad tym dłużej, to był naprawdę świetny pomysł dla wszystkich tych, którzy wracali do domu wieczorami, na słabo oświetlonym poboczu – wraz z odblaskiem na plecaku, takie rozwiązanie mogłoby zagwarantować jeszcze większe bezpieczeństwo. Jednak już widok dzieciaka biegającego po szkolnym korytarzu w butach, które świeciły się za każdym dotknięciem podłogi potrafił irytować, szczególnie podczas biegu.
Skoro o szkole mowa, ze Stanów można było również dostać wymyślne piórniki. Podczas gdy większość posiadała albo standardowe, czasem kolorowe pojemniki na długopisy i ołówki, inni nosili w plecakach piórniki przygotowane pieczołowicie na zajęciach z ZPT. Ale posiadanie babci lub wujka w USA oznaczało, że jest spora szansa na wypasiony piórnik z – uwaga – termometrem, zegarkiem, a może nawet i małym światełkiem w części na gumkę do ścierania. Miałem tę przyjemność być posiadaczem takiego gadżetu i muszę Wam powiedzieć, że nieźle wyróżniał się spośród polskich piórników. Na tyle dobrze, że któregoś dnia nie znalazłem go w plecaku. Mam nadzieję, że komuś z małymi, lepkimi rączkami służył równie dobrze.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu