Jednym z ciekawszych wydarzeń okołotechnologicznych ostatnich dni była premiera filmu jOBS, o którym głośno zrobiło się niedługo po śmierci legendarne...
Jednym z ciekawszych wydarzeń okołotechnologicznych ostatnich dni była premiera filmu jOBS, o którym głośno zrobiło się niedługo po śmierci legendarnego CEO. Obraz w końcu trafił do kin i… można mówić o rozczarowaniu. Nie jest to nawet kwestia rozczarowania artystycznego, lecz biznesowego: produkt związany ze współzałożycielem Apple nie sprzedaje się tak, jak zakładano.
Nie ulega wątpliwości, że film jOBS wywoływał spore emocje już od dnia, w którym ogłoszono, że życie Steve’a Jobsa zostanie przeniesione na ekran. Komentowano obsadę, skład ekipy, budżet i scenariusz. Potem byliśmy świadkami festiwalu przekładania daty premiery, zwiastunów i pierwszych opinii na temat tego, co twórcy chcieli sprzedać widzom. Jedni zachwycali się fizycznym podobieństwem Ashtona Kutchera do Jobsa (charakteryzator faktycznie nie miał ciężkiego zadania), inni ubolewali nad jego grą i przekonywali, że to zabije film. W takim klimacie minęło kilka kwartałów i w końcu możemy się przekonać, kto miał rację.
Nie będę się wypowiadał na temat walorów artystycznych obrazu, ponieważ go nie widziałem. Mogę jednak w skrócie napisać, że z recenzji nie wyłania się obraz arcydzieła. To raczej przeciętniak: wtórny i nudny. Scenariusz ponoć przypomina artykuł z Wikipedii. Większość widzów, krytyków i znajomych Jobsa jest zawiedziona końcowym efektem. Przyznam szczerze, iż nie jestem jakoś szczególnie zaskoczony – od początku projektowi towarzyszyło hasło: "raczej nic z tego nie będzie, ale może nas zaskoczą". Ponoć nie zaskoczyli.
Najbardziej w całej historii uderzyło mnie jednak coś innego: magia nazwiska Jobs przestała działać. Nie zdziwiłaby mnie sytuacja, w której film dostaje niskie oceny, a ludzie walą do kin drzwiami i oknami, kupują popcorn w pudelku przypominającym iPoda oraz koszulki ze Stevem-Kutcherem i kompletują figurki z legendarnym CEO w turbanie, na motorze, w mundurze i w bokserkach. Trudno było się spodziewać takiego festynu, jaki urządzili producenci i handlowcy po śmierci "wizjonera z Cupertino" (niektórzy zarobili na tym grube miliony), ale słabe wpływy ze sprzedaży biletów dziwią.
Obraz nakręcono za kilkanaście milionów dolarów, co nie stanowi oszałamiającego budżetu (mowa oczywiście o amerykańskich realiach). W pierwszy weekend film zarobił niecałe 7 mln. Można zatem wywnioskować, że w najbliższym czasie projekt powinien się zwrócić. To jednak trochę za mało – producent liczył pewnie na spore wpływy i już zacierał ręce na myśl o zyskach z tego niskobudżetowego obrazu. Tymczasem fani Apple, Jobsa i nowych technologii zawiedli – ludzie nie walczyli o bilety na film i nie koczowali przed kinami.
Pisząc na ten temat, warto odnieść się do jeszcze jednej kwestii: niedawno na stronie indiegogo.com wystartowała zbiórka pieniędzy na posąg/statuę upamiętniającą Steve’a Jobsa. Data nie jest przypadkowa – a to film, a to zbliżająca się kolejna rocznica śmierci, premiera (prawdopodobnie) nowych produktów – okazji całkiem sporo. Po szczegóły odsyłam na stronę zbiórki, która jest mariażem oddawania czci i oryginalnego poczucia humoru. Sam skupię się na zebranych pieniądzach: 0,5 tys. dolarów.
Można oczywiście napisać, że projekt dopiero wystartował i może zadziała efekt śnieżnej kuli, ale jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Ludzie nie chcą się zrzucać na statuę upamiętniającą Jobsa. W gruncie rzeczy, to całkiem normalne i rozsądne – Jobs w formie Kolosa Rodyjskiego brzmi tak irracjonalnie, że aż trudno się nad tym rozwodzić (chociaż w Polsce rośnie moda na projekty tego typu). Jestem jednak skłonny założyć, że gdyby zbiórka została zorganizowana zaraz po śmierci Jobsa, to wpłaty byłyby znacznie wyższe i pomysł mógłby się doczekać realizacji.
Nie twierdzę, że nazwisko i postać Jobsa przestały być "magiczne" – one nadal elektryzują i widać to zwłaszcza w branży. Gdy ocenia się poczynania Cooka, kierunek rozwoju Apple, czy nawet problemy innych graczy i całego sektora, to często pojawia się pytanie: co by było, gdyby żył Jobs albo stwierdzenie, że Steve zrobiłby to lepiej (ewentualnie inaczej). Ten człowiek stał się już postacią na wpół legendarną i kimś w rodzaju tech-świętego. Choć zabrzmi to brutalnie, to przedwczesna śmierć wzmocniła efekt "wizjonerstwa": Jobs odszedł u szczytu sławy i w momencie największej potęgi Apple. Trudno stwierdzić, czy w kolejnych latach byłby tak sprawnym CEO i czy nadal czarowałby świat. Być może Apple nawet pod jego wodzą przestałoby się dynamicznie rozwijać i pojawiłoby się rozczarowanie oraz demitologizacja Jobsa…?
Współzałożyciel Apple nie przestanie działać na wyobraźnię i nadal będzie branżowym herosem, ale na tym zjawisku coraz trudniej będzie zarobić. Film i posąg są na to dowodami, choć nie można wykluczać, że ktoś jeszcze podejmie próbę "zbicia kokosów" na legendzie. Możliwe, że ta sztuka im się uda, lecz będzie to wymagało znacznie większej kreatywności niż jeszcze dwa lata temu.
Źródło grafiki: businessinsider.com
Źródło informacji: appleinsider.com
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu