Felietony

Pamiętacie czasy kiedy nie wszystko w internecie było na wyciągnięcie ręki?

Kamil Świtalski
Pamiętacie czasy kiedy nie wszystko w internecie było na wyciągnięcie ręki?
Reklama

Tak się składa, że z mainstreamową popkulturą nie zawsze było mi po drodze. Przez wiele lat dużo bardziej interesowały mnie treści (przynajmniej niegdyś) uznawane za niszowe, do których internet na początku lat dwutysięcznych był pierwszą furtką.

Z wieloletnimi przyjaciółmi wspominaliśmy ostatnio czasy, jak to kiedyś wyglądało. I zestawiliśmy je ze współczesnym internetem, gdzie wszystko jest na wyciągnięcie ręki. I nie trzeba kombinować, bo lwią część rzeczy możemy legalnie kupić. Kiedyś to było nie do pomyślenia. Kiedyś było inaczej, ale czy lepiej?

Reklama

Nawet niszowe rzeczy są teraz na wyciągnięcie ręki bez kombinowania

Pamiętam pierwsze polskie konwenty poświęcone japońskiej popkulturze ze specjalnymi salkami nazywanymi copy roomami, gdzie nagrywana była płyta za płytą. Ze ścieżką dźwiękową, z odcinkami anime, z filmami. Pamiętam kopiowanie filmów na kasetach VHS — w masakrycznej jakości (bo to kopia kopii kopii (...), z okropnym tłumaczeniem. Ledwo cokolwiek było widać, ale komu udało się taką kopię zagranicznego wydania zdobyć, szanował to niczym święty graal. Wolne połączenia z internetem, koszmarnie drogie płyty DVD z zagranicy które dla większości były poza zasięgiem finansowym (sam nośnik kosztował fortunę, do tego koszty sprawdzenia, no i w przypadku amerykańskich wydań - kłopoty z blokadą regionalną). Odpowiedzią były fanowskie napisy i dystrybucja w sieci — ale przy wolnych łączach internetowych każdy, ważący nawet kilkadziesiąt megabajtów, odcinek potrafiło się oglądać po kilkanaście razy w oczekiwaniu na kolejny. Albo cieszyć się ze zdobycia całej serii Neon Genesis Evangelion (26 odcinków) mieszczącej się na jednej płycie CD (700 MB) — wyobraźcie sobie jak źle wyglądały to niesławne wydanie w formacie *.viv. I nie, niskiej rozdzielczości monitory CRT nie bardzo pomagały w temacie. DC++, Soulseek, eDonkey, IRC — później serwisy hostingowe pokroju Rapidshare, wygasającego po kilku pobraniach YouSendIt i spółki. Ale jeżeli chciało się wówczas oglądać azjatyckie seriale czy sięgnąć po azjatycką muzykę (a także tamtejsze teledyski, koncerty i inne występy na żywo) te często nie wystarczały i trzeba było kopać głębiej. I wtedy do gry wchodził koreański ClubBox (ktoś zna?), gdzie między obcymi znakami, a obcymi znakami, wyklikiwało się odpowiednie treści.


Teraz wystarczy odpalić YouTube'a i większość treści nawet z najdalszych zakątków świata czeka na nas na po kilku kliknięciach. Muzyka? Wystarczy odpalić Spotify czy Apple Music, których katalogi uginają się od utworów twórców także z drugiego końca globu. Seriale, anime, filmy? Czekają na Netflix, Amazon Prime Video czy Crunchyroll. W dwóch pierwszych usługach nierzadko nawet z polskimi napisami — luksusem, o którym wówczas nam się nawet nie śniło. Dlatego czytaliśmy komiksy ze słownikiem w dłoni, a oglądając cokolwiek też się z nimi nie rozstawaliśmy. Papierowymi słownikami, dodam.

To raptem kilkanaście lat, a brzmi jak opowieść z innej ery

Czuję się trochę jak dziadek wspominający jak to kiedyś było — ale od tamtych dni minęło raptem kilkanaście lat. Niszowe japońskie gry które wówczas mogły liczyć wyłącznie na fanowskie tłumaczenia - teraz są oficjalnie wydawane. Nawet jeśli nie w Europie, to w Stanach Zjednoczonych — i można je nabyć bez problemu w wersji cyfrowej bez wychodzenia z domu, albo zamówić wersję pudełkową wprost do skrzynki. I choć skupiłem się tutaj na rzeczach mi najbliższych, to doskonale wiem, że dotyczy to również innych aspektów. Niszowe filmy? Europejskie kino? Przy odrobinie szczęścia na warezach — albo w studyjnych kinach, czasem nawet dopiero kilka lat po premierze. Muzyka która nie ma szans wkroczyć do mainstreamu? Fora dla pasjonatów, serwisy P2P — później MySpace, BandCamp, a teraz często dostępne dla wszystkich w serwisach streamingowych. Albo przynajmniej na YouTube.

Ale multimedia to jeszcze nie wszystko. Niegdyś znalezienie nawet najprostszych porad do popularnego oprogramowania (Photoshop, InDesign, Illustrator) było drogą przez mękę. Były koszmarnie drogie podręczniki, jeszcze droższe kursy/szkolenia, albo... nic. Teraz? Mamy (często naprawdę sensownie wycenione) szkolenia on-line, tysiące tutoriali — tekstowych i wideo. Są webinary, a nawet w social mediach typu TikTok czy Instagram można znaleźć profile poświęcone rozmaitym sztuczkom i szkoleniom związanym z danymi produktami czy konkretnym tematem (edycja wideo, fotografia, rysunek).

Kilkanaście lat różnicy — a jakby przepaść. Absolutnie nie tęsknię za starym internetem i utrudnionym dostępem do treści. Co najwyżej za jego klimatem — wówczas łatwiej było poznać zajawkowiczów, komunikacja na forach czy grupach dyskusyjnych pozwalała łatwiej się z kimś zżyć i zapoznać. A może to tylko moje odczucia, bo jestem już stary i wiele znajomości (z których część przerodziła się w przyjaźnie) z tamtych lat trwa do tej pory? Wiecie, wspomnienia wygładzają, dlatego wielu twierdzi że kiedyś było lepiej. No ale nie zawsze, a przynajmniej nie ze wszystkim.

Grafika: 1,

Reklama

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama