Poprzedni tydzień zakończyłem wpisem o projekcie budowy Gwiazdy Śmierci, a ten zacznę wiadomością o innej inwestycji. Tym razem obiekt ma powstać na p...
Poprzedni tydzień zakończyłem wpisem o projekcie budowy Gwiazdy Śmierci, a ten zacznę wiadomością o innej inwestycji. Tym razem obiekt ma powstać na powierzchni naszej planety, jego stworzenie nie pochłonie zyliardów dolarów, a inicjatorem całego przedsięwzięcia nie jest grupka zapaleńców zapatrzona w uniwersum Gwiezdnych Wojen, lecz decydenci jednej z największych korporacji świata. Mówiąc krótko: Google buduje sobie lotnisko.
Spodziewałem się, że jedna z największych firm z sektora IT posiada własne samoloty, ale nie podejrzewałem, iż w ich flocie znajduje się m.in. Boeing 767 (ponoć jego współwłaścicielem jest Sergey Brin). Skoro mają całkiem sporo własnych samolotów, to przydałoby się też własne lotnisko – wszak podróżowanie tym środkiem transportu jest niezwykle atrakcyjne (głównie ze względu na oszczędność czasu), gdy korzysta się z pasa startowego położonego w rozsądnej odległości. Jeżeli znajduje się on pod przysłowiowym nosem i w dodatku należy do ciebie, to sytuację można uznać za komfortową.
Dwie firmy, które mają zbudować dla Google wspomniany obiekt dopiero starają się o odpowiednie zezwolenia od władz San Jose, ale nic nie wskazuje na to, by miały ich nie dostać. Inwestycja wpłynie pozytywnie nie tylko na interesy internetowego giganta (czas to pieniądz, a za budową przemawia także prestiż, jaki uzyska korporacja – bilans zysków i strat świadczy na korzyść inwestycji), ale także samego miasta i regionu (opłaty z tytułu użytkowania gruntu i wszelkie inne podatki) oraz lokalnej społeczności (nowe miejsca pracy, większe możliwości rozwoju dla miejscowych firm). To wszystko za jedyne 82 miliony dolarów. Dla Google nie jest to wydatek, który można uznać za poważny i odczuwalny.
Wspominałem już o argumencie oszczędności czasu (wszak każda godzina pracy kierowniczego trio Page-Brin-Schmidt jest na wagę skrzyni z rubinami, a w przypadku ich "świty" są to zapewne pudełka z kamieni szlachetnych) i prestiżu (inne firmy mogą się chwalić swoją flota powietrzną – my mamy swoje lotnisko), ale warto mieć też na uwadze uniezależnienie się od innych lotnisk. W razie czego mogą one stanowić rozwiązania awaryjne, ale na co dzień mają swój obiekt i robią na nim to, co zechcą (w granicach prawa).
Uniezależnienie od innych może również oznaczać uzależnienie od siebie – niewykluczone, że z tego obiektu zechcą korzystać inne firmy z Doliny Krzemowej. Przyjmowanie sojuszników na własnym lotnisku lub udostępnianie im pasa startowego daje satysfakcję, ale odprawianie rejsów np. Facebooka (a pan Zuckerberg ponoć często lata) z pewnością wywoła uśmiechy na twarzach zespołu Google. Nie można również zapominać o testach i eksperymentach, jakie organizuje internetowy gigant. Jeżeli Google X zarządzane przez Sergey’a Brina dostanie do dyspozycji lotnisko, to efekty mogą być piorunujące (dosłownie i w przenośni). Na koniec wspomnieć można o nowym podpunkcie, jaki firma będzie mogła dopisać do bonusów związanych z pracą dla nich. Obok rozbudowanego "socjala" i darmowej siłowni pojawi się podpunkt: możliwość korzystania z firmowego lotniska…
Źródła zdjęć: droid-life.com, trenologi.com
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu