Policja kocha dostęp do tych danych, ale ona też potrafi się mylić. Zaczyna się kolejna fala walki o prywatność?

Jeździł rowerem w okolicy, gdzie doszło do włamania. To wystarczyło, by stał się głównym podejrzanym
Historia jak z filmu, ale wydarzyła się naprawdę. Zachary McCoy otrzymał na swoją skrzynkę Google informację, że policja wystąpiła do internetowego giganta z prośbą o odtajnienie danych związanych z jego kontem. Jedyną opcją by do tego nie doszło, jest załatwienie sprawy na drodze sądowej. I to tyle: żadnych konkretów. Na szczęście nie zabrakło tam numeru sprawy, który pozwolił mu zorientować się o co właściwie chodzi — a rzecz dotyczyła włamania do domu staruszki i okradzenia jej z zestawu kosztowności. Jak to się stało, że Zachary trafił na listę podejrzanych?
Policja coraz częściej korzysta z tzw. geofence, czyli zestawienia danych na temat urządzeń które były używane w okolicy. Smartfon McCoya wzbudził podejrzenia śledczych, gdyż znalazł się w okolicy domu ofiary trzy razy w ciągu godziny. Powód był prozaiczny: jeździł w okolicy rowerem, rejestrując swoje osiągnięcia w aplikacji RunKeeper. Ale znalazł się w zasięgu śledzonego terenu, a przez to że pojawiał się i znikał kilkukrotnie we wskazanym przedziale czasowym, stał się pierwszym podejrzanym. I nagle okazuje się, że obawy przeciwników wykorzystywania geofence mogą nie być wcale tak przesadzone, jak wielu się wydawało. Tym bardziej, że policja korzysta z nich coraz częściej — zapytania od amerykańskich służb wzrosły o 1500% od roku 2017, ale nawet w przedziale 2018-2019 zanotowano 500% wzrost.
Nie powinno to chyba specjalnie dziwić: to wyjątkowo wygodne narzędzia, które znacznie ułatwiają pracę — i pozwalają z miejsca dowiedzieć się co nieco na temat osób znajdujących się wokół miejsca zbrodni. I może system jest i skuteczny z ich perspektywy, ale jak pokazuje przykład McCoya, nie jest to reguła — i czasem odtajnione mogą zostać dane niewinnych ludzi. Zachary był niewinny i w gruncie rzeczy te same dane pozwoliły oczyścić go z zarzutów: ale cała sprawa kosztowała go wiele nerwów i… pieniędzy. Bo miał to szczęście że z pomocą rodziców mógł pozwolić sobie na adwokata który pomógł oczyścić go z zarzutów, ale nie wszyscy mogą liczyć na równie pozytywny obrót sprawy. Jednak koniec jest taki słodko-gorzki, bo dla wielu jest początkiem wyjścia dla kolejnej dyskusji na temat prywatności i granic, które służby przekraczają w imię walki o nie. Ilu niewinnych ludzi będzie nękanych dlatego, że według nadajników GPS ich smartfony znalazły się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie?
Więcej z kategorii Bezpieczeństwo:
- Przegrało FBI, przegrało Apple. Wygrał mały australijski startup
- Wyciek danych użytkowników Clubhouse. 1,3 miliona kont to dużo, jak na tak młody serwis
- Znajomi nie chcą przejść na Signal? Być może to ich przekona
- "Mamy twoje dane i nie zawahamy się ich użyć". Czyli podatek od wygody
- Hakerzy zaatakowali Acera i żądają najwyższego okupu w historii