Microsoft

FML, czyli jak Microsoft swoją chmurę przesolił

Jarosław Tomanik

Ekonomista z wykształcenia, projektant wnętrz z wy...

100

Witam wszystkich. Mam na imię Jarek i jestem fanem Microsoftu od 10 lat. Jaka firma taki fanklub, chciałoby się powiedzieć, ponieważ moja relacja z Microsoftem przypomina bardziej relację typową dla patologicznego konkubinatu. Jak każda bita żona regularnie wracam do swojego ciemiężyciela, mimo kolejnych policzków i kopniaków w zad. "Bije mnie, ale zawsze później przeprosi" albo "uderzył, ale obiecał, że więcej tego nie zrobi”.

Korzenie tego, łagodnie rzecz ujmując, ambiwalentnego stosunku do firmy z Redmond sięgają dość odległej przeszłości. Nasz trudny związek ma już swoje lata i niedawno przyłapałem się na tym, że wieczorne awantury i szloch w poduszkę zaczynam traktować jako coś normalnego. Święto i powód do radości mam, kiedy wyjątkowo nie dostanę wieczorem z otwartej w twarz.

Jednym z takich permanentnych powodów do scysji i domowych awantur od dawna jest konsumencka chmura Microsoftu. Historia tej chmury to świetny przykład nie tylko na humorzastość i chimeryczność tej firmy, ale także na zawstydzający brak konsekwencji i swoiste rozdwojenie jaźni. Ale do rzeczy.

Live Folders, SkyDrive, OneDrive czyli jak w ogóle to cholerstwo się nazywa

Negatywny bohater tej historii (Microsoft oczywiście, ja tu jestem bezbronną ofiarą!) od zawsze miał opóźniony zapłon. Wszystkie większe zmiany na rynku przegapiał i ratowała go tylko pozycja oraz bezwarunkowa i nieco masochistyczna miłość fanów. Jedno trzeba oddać Microsoftowi, jak już brał się do rzeczy to robił to z zapałem (najczęściej słomianym ale jednak) oraz pełnym, popartym sporą kasą rozmachem. Tak też było z chmurą.

Zaczęło się od będących częścią serwisu Live „Żywych Folderów”. Szybko wraz z pełnym startem usługi nadano jej chwytliwą nazwę SkyDrive. Niestety na skutek przegranego procesu z właścicielem tej nazwy, brytyjską telewizją BSkyB, zmieniono ją na dużo mniej nośne OneDrive. Te zmiany nazwy okazały się prorocze i dobrze wpisują się w pasmo krwawych rewolucji, zbrojnych przewrotów i dramatycznych zwrotów akcji, jakie do dziś są udziałem tej usługi.

Wtedy, w 2007 r. podchodziłem do Microsoftu i całej idei „cloud computing" jak do jeża. Mówimy o czasach trzymania wszystkiego na dyskach. Czasach, w których informacja o wypaleniu całego Internetu na płytach CD, przeciętnemu komputerowemu klikaczowi wcale nie wydawała się absurdalna. Nasz antybohater miał fatalną opinię na mieście. Jego byli partnerzy opowiadali straszne rzeczy o tym jak ich traktował. Znany był z wrogich przejęć i bezlitosnego wykorzystywania swojej monopolistycznej pozycji. Podobno już od dawna tego nie robił, ale raz przypięta łatka pozostała. U nas na osiedlu ludzie tak szybko nie zapominają.

Sprawy nie ułatwiał fakt, że nie miałem realnego wyboru, ponieważ alternatyw było jak na lekarstwo. Czułem się fatalnie w tym związku z przymusu i przez parę lat zdradzałem Microsoft na lewo i prawo. Google, Gmail, iPad, Linux - w tamtych latach to ja byłem tym złym w relacji, choć moje skoki w bok tłumaczyłem zrzucaniem jarzma i wyrywaniem się z niewolniczych okowów. Sytuacja z czasem zaczęła się normować, zły Microsoft okazał się całkiem miły, a jego konsekwentne starania topiły lód mojego serca. Przełom nastąpił koło 2012r.

Windows Phone 7.x był systemem rewolucyjnym

Zawsze byłem pierwszy. Dotykowy telefon ze stylusem miałem już w 2003 r. (legendarny XDA z WM). Androida używałem od przedpremierowego HTC Hero z systemem w wersji 1.6. Podobnie było z WP7. Kiedy wszyscy wokoło dopiero odkrywali smartfony, ja już poważnie znudzony Androidem z ciekawości kupiłem HTC Mozarta. Urzekł mnie on bez reszty. Cierpiący na choroby wieku dziecięcego i spore braki w funkcjonalności, Windows Phone 7 był wtedy na rynku ewenementem. Zrobiony od zera, na starcie oferował fantastycznie przemyślany i spójny interfejs, którego starszy brat z numerkiem 10 może mu dzisiaj tylko pozazdrościć. Kluczem do większości funkcji i podstawą filozofii była właśnie chmura. Tutaj też było rewolucyjnie – system oparto na zewnętrznych usługach i magazynie danych na niespotykaną wtedy skalę. Kontakty, zdjęcia, muzyka, dokumenty – dzięki sztandarowej wtedy koncepcji hubów wszystko dostępne w chmurze traktowane było przez system na równi z zasobami lokalnymi. Nie było idealnie (np. kopie zdjęć były początkowo okrutnie kompresowane), ale kierunek wydawał się mocno przyszłościowy i do dzisiaj z łezką w oku wspominam WP7.

To wtedy Microsoft pokazał mi się od najlepszej swojej strony. Kojarzony z monopolistycznym hegemonem, w telefonach okazał się być startującym z przegranej pozycji ligowym beniaminkiem. Był partnerem idealnym, z pasją i kasą. Nie to żebym leciał na kasę, jednak pieniądze w związku zawsze wiążą się z poczuciem bezpieczeństwa. Miliardy jakimi dysponował dawały gwarancję, że wszystkie jego wizje się ziszczą.

Windows 8, czyli do przodu z prędkością absurdalną

Pogoń za rynkiem w wydaniu Microsoftu w latach 2010-2013 przypomina mi pamiętną scenę pościgu z „Kosmicznych Jaj” Mela Brooksa

Małe streszczenie sceny. Po tym jak Starr Lord ucieka w nadprzestrzeń, zły Lord Dark Helmet podejmuje ryzykowną decyzję by ruszyć w pogoń z prędkością "absurdalną". Niestety po wyhamowaniu okazuje się, że nie tylko dogonili uciekinierów, ale nawet przegonili o 2 tygodnie. Nie muszę dodawać, że cały plan pościgu spalił na panewce.

To były nasze najlepsze lata z Microsoftem. Po przymusowej i nieoczekiwanej przeprowadzce na całkowicie odmienny system oraz zmuszeniu mnie do kompletnej zmiany przyzwyczajeń zaczynaliśmy się dogadywać. Obecne w częściowo przystosowanym do dotyku UI rozdwojenie jaźni z biegiem czasu udawało mi się okiełznać. Nie było lekko, ale z każdą poprawką i aktualizacją wszystko zmierzało w dobrym kierunku. Postanowiłem zaufać partnerowi i pójść z nim pod ramię w stronę świetlanej przyszłości.

Naprawdę byłem dobrym i wiernym fanem. Pozbyłem się iPada, przesiadłem na tablet z Windowsem i bardzo sobie tą przesiadkę chwaliłem. Odstawiłem Dropboxa na rzecz OneDrive, a dzięki rozlicznym promocjom wkrótce dysponowałem zawrotną pojemnością 50 GB. Pozwalało to z pogardą patrzeć na nędzne 7GB mojego byłego. A po kolejnych poprawkach Windows 8 oferował wiele. Dzięki chmurze mogłem w każdej chwili skończyć pracę na tablecie i dokończyć na PC. Synchronizowało się niemal wszystko na tyle dobrze, że zdarzało mi się pożyczać tablet od znajomego, logować swoim kontem online i po chwili (przy dobrym łączu) mogłem pracować na własnych plikach i programach (tych z marketu, rzecz jasna). Po pracy usuwałem konto i oddawałem sprzęt w stanie pierwotnym.

To wszystko możliwe było dzięki funkcji migawki plików. W ogromnym skrócie funkcja ta była rozwinięciem sprawdzonej w Windows Phone koncepcji traktowania plików w chmurze na równi z tymi lokalnymi. Cała zawartość naszego OneDrive widoczna była na dysku jak normalne, pełnowartościowe pliki, podczas gdy w rzeczywistości były to tylko ich symboliczne "miniaturki". Po kliknięciu na taki plik zamiast wczytania go z dysku komputera wczytywany był z Internetu. Trwało to dramatycznie dłużej (zależnie od łącza), ale było świetnym sposobem na magazynowanie rzadziej używanych plików, których nie zmieścilibyśmy w małej pamięci lokalnej tabletu. Nawet na sprzęcie z 32 GB pamięci miałem cały zasób OneDrive'a na jedno pacnięcie. Praca na takich plikach była nie tylko możliwa, ale całkiem wygodna – dodatkowo oferowała pełen backup online i możliwość pracy z dowolnego urządzenia, także z telefonu.

To były dobre lata. Było kijowo, ale stabilnie. Przymykałem oko na niedostatki, czekałem grzecznie na kolejne poprawki i wierzyłem szczerze, że Microsoft będzie dla mnie dobry.

Windows 10, czyli krok do przodu i dwa w tył

One step forward and two steps back

Nobody gets too far like that

Nie był to grom z jasnego nieba. Chmury zaczerniające od jakiegoś czasu horyzont, nadciągały powoli ale nieubłaganie, stopniowo mrokiem spowijając naszą sielankę. Widziałem doniesienia, śledziłem przecieki i zapowiedzi. Wiedziałem, że mój Microsoft coś knuje. Nikt tak naprawdę się nie zmienia i tylko czekałem kiedy wróci do domu pijany i znowu mu odbije. Nic jednak nie przygotowało mnie na to, co wtedy nadeszło.

Odezwała się przyczajona przez lata schizofrenia – Microsoft zamiast rozwijać Windows 8 zarzucił niemal wszystkie innowacyjne pomysły i koncepcje. Wrócił do W7 jakby jego następcy nigdy nie było. Kompletnie nielogiczne oznaczenie nowego systemu liczbą 10, jeszcze bardziej potęgowało poczucie absurdu. Znacie to uczucie, kiedy wstajecie rano i okazuje się, że gdzieś zgubiliście dwa lata życia? Ja już znam.

Wtedy zaczęła się moja gehenna. Razy, kopniaki, kułaki - obrywałem regularnie. Moja ukochana Lumia 1020 nie dostała nowego systemu W10. Po tych wszystkich obietnicach i zapewnieniach Microsoft mnie znów wystawił. Widocznie się nie dało, tłumaczyłem swojego oprawcę. Rozbiłem skarbonkę i grzecznie ruszyłem na zakupy. Najpierw kupiłem L640XL potem najnowszego flagowca Lumię 950 XL. Błędów bez liku, stabilność niczym nie przypominająca tej z WP8x, cholerne hamburger menu, brak spójności i podstawowej funkcjonalności. Przynajmniej działała płynnie. „On się postara, poprawi błędy i będzie lepiej – potrzebuje tylko więcej czasu" powtarzałem sobie jak mantrę.

Drugi policzek dotyczył UI, czyli interfejsu użytkownika. Całe to przystosowanie do dotyku znikło, a Microsoft udawał, że nigdy go nie było. Charms, do których przyzwyczaiłem się z takim trudem, znikły. Przełączanie aplikacji jednym przesunięciem palca wyparowało podobnie jak wiele, wiele innych funkcji tabletowych. Microsoft za nic miał moje przyzwyczajenia, moje wydane na tablety ciężko zarobione pieniądze, moje łkania i błagania. Na pocieszenie i otarcie łez dostałem bezużyteczny Tablet Mode. Najpierw kopniak w żołądek, a potem przytulenie i cmoknięcie w czoło. Super.

Trzeci, najpoważniejszy strzał z otwartej dotyczył chmury właśnie. Najpierw znikły migawki plików. Na stacjonarce czy dowolnym laptopie z dużym dyskiem żaden problem, po prostu ściągnąłem lokalnie te 40 GB. Co jednak z tabletami? Wymiana na Surface z 128 GB dyskiem nie pomogła. Miejsca na całą zawartość OneDrive nie miałem, więc nie pozostało mi nic innego niż zmienić przyzwyczajenia i styl pracy. Zsynchronizowałem parę folderów, a kiedy potrzebowałem jakiś plik musiałem zalogować się na OneDrive przez przeglądarkę i ściągnąć go ręcznie. Po edycji wrzucić go z powrotem tą samą drogą. Tak samo na telefonie. Zamiast jednego kliknięcia mój kochany Microsoft zafundował mi cały, zawierający trzy przysiady i splunięcie przez ramię, rytuał. Cholerna podróż w czasie do lat 90-tych. Jeszcze tylko nagrywania na dyskietkę brakuje.

To nie wszystko. Sypiąc sól na rany, Microsoft rok temu nieoczekiwanie wbił swojej chmurze ostatni gwóźdź do trumny. W absolutnie bezprecedensowym ruchu ogłosił, że ciułane latami we wszelkiego rodzaju promocjach gigabajty przepadną. Myślałem, że się przesłyszałem, że to zwykłe przejęzyczenie było. Tak się w życiu zdarza. Chciał tylko, żeby podać mu sól przy kolacji, a powiedział, że zmarnowałem mu 40 GB chmury i od lipca zostanę z pięcioma. 5 GB! Chyba kurna na waciki!

Po tygodniach zaklinania, proszenia, a nawet gróźb (z pakowaniem się i wyprowadzką do mamusi włącznie) Microsoft łaskawie pozwolił mi zatrzymać większość moich gigabajtów – wystarczyło tylko klęknąć, zalogować się na specjalną stronę i ładnie poprosić….

Mam je nadal, ale nowi użytkownicy lub starzy, ze sztywniejszym niż mój kręgosłupem moralnym, mają już tylko 5GB. Na ile starczy taka pojemność przy liczących gigabajty kopiach zapasowych lub filmach nagrywanych w 4K domyślcie się sami.

Syndrom sztokholmski jak malowany

Tej historii daleko do końca, trochę już jednak zmęczyłem się samobiczowaniem. Szczególnie, że jak typowa bita żona nadal jestem z Microsoftem na dobre i (znacznie częściej) na złe. Starego Surface wymieniam na nowego, a po półrocznym romansie z Androidem z niewypowiedzianą ulgą wróciłem do Lumii i W10M. Dlaczego? Sam nie wiem. Może to przyzwyczajenie – filmy w AfterEffects, projekty w AutoCadzie, grafiki w Photoshopie, wszystko od dawna robię na tablecie. Może dlatego, że jestem ze starszego, bezgimnazjalnego pokolenia? Traktujemy sprzęt jak nasze kobiety – dbamy o niego, naprawiamy i reanimujemy ile się tylko da. Nie wymieniamy na nowszy model dopóki nie zajedziemy starego do końca. A może, jak zawsze w przypadku takich patologicznych relacji, to wszystko wymówki, bo poza strachem przed zmianą, żaden prawdziwy powód nie istnieje?

Pocieszam się tylko, że to nie może trwać wiecznie. Że kiedyś, jak mawiał Ferdynand Kiepski "pałka się przegnie" i powiem dość. Usypię wtedy w salonie stos myszek, padów i klawiatur Microsoftu, wlezę na niego i przybierając heroiczną pozę, pokażę kto naprawę rządzi w tym związku. Na pohybel!

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Więcej na tematy:

hot