Felietony

Europa ma dość Stanów. Poszukają innych partnerów. Są już kandydaci

Patryk Łobaza
Europa ma dość Stanów. Poszukają innych partnerów. Są już kandydaci
Reklama

Niepewna sytuacja w NASA zmusiła Europę do podjęcia stanowczych kroków. Szef ESA podczas ostatniej konferencji z udziałem dziennikarzy, przyznał, że agencja powinna stać się bardziej autonomiczna.

Europejska Agencja Kosmiczna (ESA) ogłosiła niedawno, że chce zacieśniać współpracę z państwami innymi niż Stany Zjednoczone. Dla wielu może to brzmieć jak dyplomatyczna deklaracja bez większego znaczenia. W rzeczywistości to decyzja, która może zaważyć na przyszłości europejskiej obecności w kosmosie. ESA w końcu przestaje być tylko „młodszym partnerem” NASA i zaczyna myśleć o własnej autonomii. I bardzo dobrze, bo przyszłość z Ameryką nie wygląda dziś stabilnie.

Reklama

Powód tego zwrotu nie jest trudny do zrozumienia, gdyż NASA, największy i najważniejszy partner ESA, mierzy się obecnie z drastycznymi cięciami budżetowymi. Pod rządami prezydenta Donalda Trumpa, Stany Zjednoczone skręcają w stronę izolacjonizmu, wojny gospodarczej z innymi rozwiniętymi państwami i ograniczania wydatków federalnych na projekty, które nie przynoszą szybkiego politycznego zysku. A eksploracja kosmosu, jakkolwiek fascynująca, nie przynosi głosów wyborców tak skutecznie jak obniżki podatków czy zaostrzenie polityki imigracyjnej.

ESA zapowiedziała szukanie innych partnerów kosmicznych

Cięcia obejmują m.in. program Artemis, czyli amerykański projekt powrotu człowieka na Księżyc, w którym ESA pełniła ważną rolę. Europa miała dostarczyć moduły serwisowe dla kapsuły Orion oraz współtworzyć stację Gateway orbitującą wokół Księżyca. Również wspólny projekt sprowadzenia na Ziemię próbek z Marsa znalazł się pod znakiem zapytania. Wszystkie te misje są teraz zagrożone, a Europa może obudzić się z przysłowiową ręką w próżni.

Szef ESA Josef Aschbacher, komentując sytuację, nie owijał w bawełnę. Jego zdaniem agencja musi „budować odporność i autonomię”. I rzeczywiście jest to czas, by Europa wreszcie przestała być tylko wykonawcą amerykańskich wizji, a zaczęła kreować własne. Dlatego, zamiast opierać się wyłącznie na niepewnej współpracy z USA, ESA chce pogłębić relacje z takimi krajami jak Japonia, Indie czy Kanada. I to nie tylko ze względu na politykę, gdyż wszystkie te państwa mają konkretne osiągnięcia technologiczne i coraz większe ambicje kosmiczne.

Indie właśnie zakończyły sukcesem misję Chandrayaan-3, lądując bezzałogowym statkiem na biegunie południowym Księżyca. Japonia ma długą tradycję w badaniach asteroid i eksploracji Marsa oraz próby księżycowe, a kanadyjski przemysł kosmiczny dostarcza niezwykle precyzyjne ramiona robotyczne dla misji NASA i ISS. Sojusz z tymi państwami może być nie tylko opłacalny technologicznie, ale też politycznie stabilniejszy niż partnerstwo z Ameryką rządzoną przez kapryśnego prezydenta z hasłem „America First”.

Czy to oznacza, że ESA powinna całkowicie zerwać relacje z NASA? Oczywiście nie. USA nadal pozostają liderem w wielu dziedzinach eksploracji kosmosu i partnerstwo z nimi wciąż ma ogromny sens. Ale nie wolno już traktować tej relacji jako fundamentu, na którym buduje się wszystkie europejskie ambicje. Jeśli cokolwiek nauczyła nas ostatnia dekada, to to, że świat jest zbyt zmienny, by polegać wyłącznie na jednym źródle.

Europa musi inwestować w swoje własne rakiety, własne sondy i własne wizje kosmiczne. Partnerstwa są potrzebne, ale tylko wtedy, gdy są równorzędne. A do tego potrzeba niezależności, odporności i elastyczności. Dlatego decyzja ESA o dywersyfikacji sojuszy jest nie tylko rozsądna — jest konieczna.

Grafika: ESA

Reklama

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama