Felietony

Czy zdarza Wam się zżyć z grą?

Paweł Winiarski

Pierwszy komputer, Atari 65 XE, dostał pod choinkę...

Reklama

Z bohaterami, ze światem, z opowieścią - na tyle mocno, że napisy końcowe nie oznaczają radości ze skończenia tytułu, a pewien dziwny smutek, że to już koniec. Szkoda, że na rynku pojawia się coraz mniej tak mocno angażujących gier.

Gram od przełomu 1989/90 roku. Przerobiłem kilka platform, zarówno komputerowych, jak i konsolowych. Nigdy nie brałem udziału w żadnej wojnie - nieistotne czy bili się Atarowcy z Commodorowcami, Amigowcy z PC-towcami, czy posiadacze poszczególnych konsol między sobą. Bo w miłości do gier nie chodzi o platformę, ale właśnie o gry, których starałem się sprawdzać jak najwięcej. Moment, w którym granie staje się pracą lub jej elementem nie oznacza wcale, że znika pasja. Z jednej strony można ograć więcej tytułów, mieć do nich lepszy, czasem szybszy dostęp, ale i ostatecznie mniej czasu by bawić się przy tym, przy czym chcę. Recenzowanie gier nigdy nie było moim głównym zajęciem, ale wielokrotnie czułem się „jak w pracy” musząc grać w tytuł, który ostatecznie oceniłem słabo - a gdzieś tam obok leżała płyta z pozycją, przy której świetnie się bawiłem. Ale musiała poczekać, wiecie - priorytety.

Reklama

Przyglądając się branży przez tyle lat, przechodząc lub tylko sprawdzając tyle gier widziałem, jak zmieniał się rynek. Ale zmieniałem się też ja, z każdym kolejnym rokiem czasu na granie było coraz mniej. Jedni w tym czasie kompletnie rezygnują z hobby, inni grają raz na tydzień/dwa. Ja postanowiłem uciąć trochę czasu ze snu po to, by nie tracić hobby, które jest ze mną od kilkudziesięciu lat. I pewnie wśród osób czytających ten artykuł też się tacy znajdą. Ale w związku z zabieganym dniem, lubię ogrywać tytuły na 10-15 godzin. Owszem, niektóre mogłyby być dłuższe, inne wynudzają już po 5 godzinach zabawy (czyli mogłyby być krótsze), ale zawsze jest mi łatwiej poświęcić 15-godzinnej grze kilka wieczorów i mieć ją odhaczoną. Co nie znaczy, że nie szukam w grach dłuższej przygody. Bo dopiero z tymi kilkudziesięciogodzinnymi kolosami można się zżyć.

I często mi się to zdarza, podobnie jak zapewne Wam. W okolicach czerwca-lipca ubiegłego roku widziałem na Twitterze wiele wpisów o smutku. Smutku związanym z zakończeniem przygody w Wiedźminie 3. To fascynujące jak ludzie mogą mocno zżyć się z wirtualną postacią, światem w którym żyje i opowieściami, które przygotowali twórcy. Gram (tak, wciąż) w Xenoblade Chronicles 3D na 3DS-ie, mam na liczniku grubo ponad 50 godzin i zbliżam się do końca historii. Gra miała swoje wzloty i upadki, miała momenty ekscytacji, czasem wiała nudą - szczególnie kiedy trzeba było poświęcić kilka godzin na tak wszechobecny w grach jRPG grind. Kiedy zobaczę wreszcie napisy końcowe będzie mi brakować naiwnego, ale bohaterskiego Shulka, słodkiej Fiory, głupkowatego Reyna, tajemniczego Dunbana i pięknej Sharli. I nie chodzi już o godziny zostawione w grze. Przyrównajcie to do serialu, z którym spędzacie czas - kiedy się kończy, czegoś Wam brakuje. Co robicie wtedy? Sięgacie po kolejny, by znów się z nim zżyć. Ja mam tak z grami, ale nie wszystkimi.

Wiedźmina 3 tak nie traktowałem, może dlatego nie zapisze się w mojej pamięci tak mocno. Nie jest tak, że sprawdzam każde jRPG i w każde jRPG jestem w stanie wkręcić się bez pamięci. Dlatego staram się sięgać po te najlepsze, czasem przechodzę je ponownie tylko po to, by znów spotkać bohaterów, którzy stali się moimi „przyjaciółmi”. Wiem, brzmi to głupio w ustach gościa po trzydziestce, ale zagrajcie w Personę 4. To gra, w której poza klasyczną dla jRPG opowieścią, starciami i grindem od początku do końca tworzymy więzi społeczne z napotkanymi postaciami. Po kilkudziesięciu godzinach naprawdę trudno nagle o tym zapomnieć. Może gdybym grę zaliczył w tydzień - ja jednak rozkładam ją na tygodnie, często miesiące. Między innymi po to, by zarówno bohaterowie, jak i przygoda byli przez ten czas małym, ale jednak fragmentem mojej codzienności.

Takich gier jest niestety coraz mniej albo coraz trudniej je znaleźć. Żyjemy w czasach, gdzie każdy stara się wepchnąć do swojej produkcji tryby sieciowe. Ale one nie pozwalają zżyć się z bohaterami, bo ich tam zwyczajnie nie ma. MOBY, czy inne free-to-playe to samo. Owszem, spędzamy w tych grach setki godzin, ale nie na przygodzie, a na nabijaniu statystyk i likwidowaniu kolejnych przeciwników. Zbudować możemy najwyżej wirtualne przyjaźnie z innymi graczami, szczególnie kiedy gramy w ekipie. Ale to nie to samo, co dać się porwać opowieści, polubić postacie, które ktoś stworzył.

Japońskie RPG to gatunek, który nigdy nie był w tak zwanej pierwszej lidze. Zawsze był czymś dla zatwardziałych jego miłośników, nawet gdy ogromną popularnością cieszyło się fantastyczne Final Fantasy VII. To wciąż gatunek, który nie potrafi odnieść takiego sukcesy jak FPS-y czy MOBA. Ale to dobrze, bo tego typu historie nie są dla każdego - tak samo, jak długie gry nie są dla każdego. I nawet jeśli dawno już z nich zrezygnowaliście i wolicie krótkie opowieści zabierające mniej czasu, dajcie jakiejś dużej grze szansę. Czasem fajnie jest przenieść się do nieistniejącego świata na dłużej niż kilka godzin kampanii, którą przewidzieli twórcy kolejnego hitowego FPS-a.

Reklama

grafika: 1, 2, 3

Reklama

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama