Moje życie składa się z dwóch, wydawałoby się krańcowo różnych, części. Raz siedzę sobie wygodnie przed komputerem, sącząc powoli herbatę gram w Heros...
Moje życie składa się z dwóch, wydawałoby się krańcowo różnych, części. Raz siedzę sobie wygodnie przed komputerem, sącząc powoli herbatę gram w Herosów albo kombinuję i naprawiam coś w systemie, podczas gdy miesiąc później leżę w namiocie kilka kilometrów od najbliższego miasta i próbuję usnąć wsłuchując się w krople deszczu uderzającego o dach schronienia. Najciekawsze w tym jest jednak to, że to właśnie ten domowy-komputerowy etap najbardziej mnie stresuje.
Kilka lat temu, kiedy uczyłem się hiszpańskiego w górach Andaluzji byłem tak odcięty od świata, że powoli zapominałem dźwięku silnika samochodowego, a jedynym dostępnym komputerem był stary pecet właściciela, z którego i tak nie było sensu korzystać. Doskonale pamiętam, że dnie wtedy upływały mi na wspólnej pracy (w ogródku lub przy murarce) z innymi wolontariuszami, zwiedzaniu okolicy czy oglądaniu jedynego dostępnego show: „Perypetie kaczek i kurczaków”. Nie powiem, że sielanka trwała od rana do nocy, bo pojawiały się również te mniej przyjemne elementy jak walka z insektami czy kąpiele w lodowatej wodzie. Ogólnie jednak – znajomi uważali mnie za wzór spokoju, mnicha zen, a parę razy nawet udało mi się zbliżyć do poziomu wyluzowania Kolesia (por. Big Lebowski). Do czasu.
Najprostsze przyjemności bywają lepsze niż najnowsze gry.
Przyszedł bowiem moment kiedy byłem zmuszony naprawić coś w komputerze naszego granjero (hiszp. rolnik, właściciel ziemski) – najpierw identyfikacja problemu, potem głowienie się nad rozwiązaniem, przeszukiwanie chałupy w nadziei na znalezienie starych płyt ze sterownikami, potem walka ze sprzętem, bo naprawa jednego elementu psuła inny, a kiedy w teorii wszystko powinno działać, w praktyce psuło się jeszcze bardziej. Nagle inni domownicy z ciekawych stali się irytujący, ich życzliwe pytania o postępy denerwującymi, gdyż nie tylko takowych nie było ale dodatkowo zakłócały mi tok myślenia. Oczywiście zdawałem sobie sprawę z tego, że to ja się zmieniłem, a nie oni, ale próba zapanowania nad negatywnymi emocjami wzbudzonymi kawałkiem bezdusznej elektroniki przerastały moje możliwości, zatem póki nie rozwiązałem problemu starałem się ograniczać kontakty międzyludzkie do absolutnego minimum.
Czy kiedykolwiek byłeś tak wyluzowany jak ten Koleś?
Ale dlaczego o tym piszę? Powód jest prosty – z czasem coraz więcej solidnych elementów naszego otoczenia zastępujemy ich inteligentnymi odpowiednikami, a te – choć w założeniu sprytne i daleko przewyższające swoimi możliwościami „głupich” poprzedników lubią się psuć. I nie chodzi mi nawet o żarówkowe spiski zakładające celowe starzenie się produktów, tak by odmawiały współpracy tuż po upływie gwarancji. Przyczyną jest znacznie większe skomplikowanie produktu, czyli prócz dodatkowych funkcji dostajemy też dodatkowe elementy, które mogą się zepsuć. Sami spójrzcie:
- mimo, że czytniki ebooków nie należą do najdelikatniejszych to zastanówcie się jak daleko im do wytrzymałości pierwszej lepszej książki, którą można rzucić o ścianę, czy do wody, a nawet rozedrzeć na pół, zakopać w skrzyni na sto lat, a zawartość i tak będzie do odczytania.
- zegarek mechaniczny to nie tylko czasomierz, elegancko wykonany model to element biżuterii, rodzinny klejnot – dar przechodzący z ojca na syna, zębatkowe cudeńko odporne na działanie czasu. A złoty Apple Watch? Po trzech latach wysiądzie w nim oryginalna bateria, po kolejnych pięciu nigdzie nie będzie można już kupić nowego ogniwa.
Mógłbym nawet porównać smartfona do telegrafu, ale to by było zbyt daleko idące posunięcie – nie próbuję Was przekonać, że musimy się cofnąć do epoki kamienia łupanego, a tylko uświadomić, że wraz z nowym gadżetem dostajemy coś jeszcze – stres związany z jego użytkowaniem.
Applewatch – zaszpanujemy nim przez najbliższe parę lat. Potem do przetopienia.
Nie jestem w stanie zliczyć ile razy groziłem poprzedniemu tabletowi, że rozpierniczę go o ścianę, kiedy znowu się zawiesił, ile klątw wyleciało przez moje usta przy próbie przerobienia taniego routera na bardziej wydajny (por. Open WRT), ile ku*ew latało po pokoju, bo po kliknięciu „Wyślij” w formularzu przeglądarki zamiast odświeżonej strony pojawił się komunikat o utraceniu połączenia i prośbie o ponowne zalogowanie. W takich chwilach tęskno mi do analogowego czasu spędzanego za granicą, gdzie wszystko jest o wiele prostsze, właśnie dlatego, że bardziej prymitywne. Kiedy siedzę na ziemi i próbuję rozpalić ognisko, kiedy stoję przy szosie i łapię stopa, kiedy idę piechotą i widzę na mapie, że nocleg dopiero za 10km – czuję się panem swojego losu, a nie niewolnikiem kaprysów elektronicznego kawałka krzemu, którego zasady działania tylko wydaje mi się, że rozumiem.
Sam się o to prosił! (źródło: atnetmaker.com)
Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego nasz świat jest tak różny od cyfrowego? Jakby powiedział śp. Terry Pratchett –wszystkiemu winne są kwanty. Wszelka elektronika jest cyfrowa i jakiekolwiek decyzje podejmowane w jej wnętrzu mogą przybrać tylko jedną z dwóch wartości: TAK albo NIE (1 i 0), zmiana jednego elementu powoduje od razu lawinę zdarzeń i często prowadzi do irytującego błędu. Z ludźmi jest inaczej – bliżej nam do istoty jestestwa – kwantów, niż byśmy przypuszczali. Tak samo bowiem jak i tam, tak i u nas nie ma jednoznacznej odpowiedzi TAK lub NIE, już bardziej NAJPRAWDOPODOBNIEJ TAK, RACZEJ TAK, RACZEJ NIE i NAJPRAWDOPODOBNIEJ NIE, zmiana jednego elementu wpływa na prawdopodobieństwo konkretnego następstwa ale go nie definiuje. Właśnie dlatego roboty pozostaną robotami, ludzie ludźmi, a komputer oparty na kwantach jest moim zdaniem najciekawszym elementem rozwoju dzisiejszej nauki. Drogą do prawdziwej-sztucznej inteligencji.
Pewnie niektórzy z was zaczną domagać się źródła – skąd wziąłem powyższy akapit. Nie ma takowego. Wszystkie wiadomości, które trafiają do ludzkiego mózgu wpływają na jego sposób postrzegania świata, a jeśli dać mu czas na ich analizę mogą urodzić się różne, najdziwniejsze nawet teorie. Niestety coraz częstsze bodźce domagające się naszej atencji w Świecie Jutra nie dają umysłowi nawet chwili wytchnienia. Co zatem daje?
Myślę, że gapienie się na kury to dobry początek.
Autor artykułu prowadzi własnego bloga Witaj w Świecie Jutra, gdzie również powyższy wpis został opublikowany.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu