E-sport

Co to znaczy być graczem?

Artur Janczak
Co to znaczy być graczem?
37

Człowiek nie rodzi się graczem, jest to raczej umiejętność nabyta, którą trzeba rozwijać przez lata, ale podobnie jak jazda na rowerze, nie da się jej tak po prostu zapomnieć. Nie zmienia to jednak faktu, że z każdym dniem bycie gracza staje się coraz trudniejsze, a przyczyn coraz więcej i jak na razie nie widzę szans na zmiany. O ile można narzekać na twórców, wydawców, korporacje i inne tego typu firmy nastawione na zarobek, to tak naprawdę najgorsi są sami ludzie, którzy swoim zachowaniem niszczą wszystko to, co uważałem za wspaniałe na tym świecie. Powszechne chamstwo, obelgi, dyskryminacja i setki „kurw” to chleb powszedni podczas każdej rozgrywki w wirtualnym świecie, gdzie do niedawna czułem się jak w domu. Co zrobić z bandą rozszalałych pawianów, którzy za ścianą internetowego muru myślą, że to oni są pępkiem świata i chcą udowodnić swoją wyższość?

Sporo nad tym myślałem i na razie nie ma szans, aby znaleźć jeden złoty środek, bo gdyby tak było, to wiele globalnych konfliktów dałoby się zakończyć za sprawą kilku zdań na kartce papieru jakości trzech gwiazdek na pięć. Z czym tak naprawdę nie można sobie poradzić? Przede wszystkim z agresją do innych graczy. Doskonale rozumiem, że podczas militarnej rozwałki w trybie multiplayer którejś z części Call of Duty emocje są nieodzownym elementem tego typu rozgrywki, ale czy trzeba pisać innym, że mają „ssać jaja” albo „dymać mnie od tyłu”? Sam nie jestem typem osoby, która długo się wstrzymuje, aby komuś dopiec i to naprawdę mocno, ale staram się tego nie robić na światową skalę. Jeżeli pogrywacie w DOTA 2 lub Counter-Strike: Global Offensive to na pewno zauważyliście, jak ludzie reagują, gdy w meczu pojawi się ktoś z Rosji. Zanim jeszcze zacznie się rozgrywka na czacie, można przeczytać takie zwroty jak „wypierdalaj jebańcu”, bądź „kurwa znowu rusek” i to piszczą wszystkie nacje, nie tylko nasi rodacy. Podczas rozgrywek sieciowych wszystko nas irytuje, nawet zanim w ogóle zaczniemy myśleć co zrobić dalej. Pierwszy element, od jakiego zaczynamy wirtualny pojedynek to nie dobór przedmiotów, obmyślenie strategii, wybór broni bądź oręża do walki.

O wiele wcześniej w naszych głowach mały goblin tak się nakręca, że w pewnym momencie wystrzela niczym pocisk i podczas zetknięcia z klawiaturą wyrządza ogromne szkody drugiej osobie. Nie ważne, że psujemy wszystkim zabawę, liczy się to, że Zenek ma jakieś „ALE” w stosunku do Klemensa i do momentu aż się nie wypłacze, nie można spokojnie sobie pograć jak równy z równym. W takich sytuacjach samego mnie krew zalewa i staje po stronie ofiary, łącze z nim siły, nawet jeżeli nie jest w mojej drużynie i przez przypadek mnie się oberwie, no ale co zrobić? Mam patrzeć jak Zenek czuje się Panem Świata, bo potrafi napisać „ty jebany cwelu”? Nie ma takiej opcji, co z tego, że podnosi ciśnienie, będąc setki, a czasami nawet tysiące kilometrów ode mnie, ale i tak musi to zrobić, gdyż inaczej jego marne życie nie będzie miało żadnego „jebanego” sensu. Skąd bierze się tak parszywy stosunek do innych przedstawicieli tego samego gatunku?

Mogę jedynie przypuszczać, że podobnie jak w życiu codziennym szukamy prostych sposobów na to, aby zrobić sobie dobrze, krzywdząc innych. Kobiety zasłaniają się PMS, faceci, że zupa była za słona, szef nakrzyczał albo motorniczy z tramwaju na kogoś nie poczekał, a dziecko dostało jedynkę, gdyż poziom w Minecraft sam się nie zbuduje. Samych przyczyn jest zapewne więcej niż ilość cyfr w liczbie pi, tylko czy musimy tacy być? Kiedyś bycie graczem oznaczało przynależności do grupy mającej ten sam cel. Dobrze się bawić. A teraz? Ja lepiej się bawię, grając solo, niż z innymi i o ile to nie tyczy się wszystkich gier, ludzi, z którymi gram, to z każdym dniem żałuję, że gry to mainstream, że stoją obok filmów, muzyki i innych gałęzi rozrywki, gdyż tracimy to, co kiedyś było podstawą do nazywania samych siebie „graczami”. Agresja jest powszechna wszędzie i nigdy nie będziemy w stanie się jej wyzbyć, ale można to ograniczyć. Szkoda tylko, że to jedynie początek drogi, gdyż dalej mamy podział społeczny, gdzie mamy „nooby, prograczy, hardkorowców, casuali, elity, hipstery” oraz inne gamingowe dziwadła z piekła rodem. Po jaką cholerę klasyfikować samych siebie? Czy mój kolega z dawnych lat jest lamą, bo nie spędza już 12 godzin przy PlayStation, gdyż ma na głowie swoją rodzinę, która jest cenniejsza niż wszystkie trofea, acziki i inne osiągnięcia z cyfrowego świata? Sądzę, że nie jednemu „prawdziwemu graczowi” zdołałby dokopać zarówno w Tekkena, jak i gdzieś na ulicy, ale i tak zostanie sklasyfikowany do postaci casuala. Czy warto być niedzielnym graczem? Wydaje mi się, że tak. Przynajmniej inni, tacy sami ludzie nie wytykają cię palcami, nie śmieją się na portalach społecznościowych i forach tylko dzielą się swoimi doświadczeniami, czerpiąc ogromną przyjemność z samego grania. Jeszcze do niedawna nazwałbym siebie „zagorzałym hardkorem”, ale teraz zmieniłem zdanie. Po co wkraczać na pole minowe pełne fanbojów, niewyżytych emocjonalnie 40-latków lub bandy dzieciaków, co nie wiedzą ile cm mają 2 metry. Nadszedł moment, aby usunąć się w bok, zedrzeć z siebie maskę wielkiego gracza, znawcy tematu i po prostu cieszyć się tym, co oferuje nam wirtualna rozrywka.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu