Ostatnimi czasy furorę robi w Polsce słowo bojkot*. Pola ustąpił mu nawet słynny gender i nie powinno to nikogo dziwić – gender jest jeden, a bojkotów...
Bojkot na Facebooku, czyli dziwne zjawisko przenoszone drogą cyfrową
Fan nowych technologii, ale nie gadżeciarz. Zainte...
Ostatnimi czasy furorę robi w Polsce słowo bojkot*. Pola ustąpił mu nawet słynny gender i nie powinno to nikogo dziwić – gender jest jeden, a bojkotów cała masa. Jeden wymierzony w Tesco, drugi w LPP (ten doczekał się nawet kontr bojkotu) jeszcze inny w Tour de Ski. A mowa przecież o tych najświeższych przykładach – nie wracam już do głośnych w roku 2013 bojkotów Sokołowa czy nc+. Dzisiaj najważniejszą arenę takich protestów stanowi Internet. Co z tego wynika? Zazwyczaj niewiele.
Zacznę od końca, czyli słów „Zazwyczaj niewiele”. Wyraz "zazwyczaj" zostawia pewną furtkę - czasem bojkot w Internecie może przynieść korzyści protestującym, a przykład stanowi przywołana we wstępie historia nc+. Firma nie upadła w wyniku masowego wyrażania niezadowolenia na Facebooku przez jej klientów, ale temat był wałkowany przez co najmniej kilka tygodni, poleciało parę głów, ostatecznie sprawa ucichła, lecz osiągnięto względny kompromis (proszę mnie poprawić, jeśli się mylę). Okazało się zatem, że z pomocą Internetu, a ściślej pisząc mediów społecznościowych, można zadbać o interes konkretnej grupy ludzi. Wiele osób przyjęło jednak za pewnik, iż ten mechanizm będzie się sprawdzał także w innych przypadkach. Chyba.
Napisałem „chyba”, bo nadal mam problem z wyjaśnieniem (sobie) fenomenu internetowego bojkotu: czy ludzie, którzy w nim uczestniczą, wierzą w to, że osiągną jakiś cel, wyrażają w ten sposób swoją aktywność w społeczeństwie obywatelskim, pokazują, iż biorą udział w kreowaniu rzeczywistości i to w czynny sposób? Coś w stylu nie jesteśmy bierni, przecież bojkotujemy. Czy może decydują się na protest bez większego przekonania? Czym kierują się w tym drugim przypadku? Powody mogą być różne: nuda, chęć kliknięcia w coś, w co kliknął znajomy/tłum. Albo dość powszechna potrzeba dokopania komuś – skoro jest możliwość dowalenia firmie/osobie, która akurat dała ku temu powód (ten ostatni nie musi być prawdziwy), to trzeba z niej skorzystać.
Czy któryś przypadek zasługuje na pochwałę? Drugi należy od razu wrzucić do worka z napisem internety-kabarety. Chociaż zagadnienie trudno uznać za zabawne, to podobnie jest z polskimi kabaretami od dobrych kilku lat, więc określenie wydaje się trafione. Podejrzewam, że nie brakuje ludzi, którzy dla hecy zbojkotowali na Facebooku LPP, a następnego dnia zrobili zakupy w ich sklepie (wiele osób pewnie nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie marki należą do tej firmy). Ta grupa jest irytująca, ale na swój sposób pocieszna – bojkot na FB to dla nich karnawał i coś w rodzaju gry internetowej.
Gorzej sprawa wygląda w przypadku „buntowników”, ludzi, którzy klikają świadomie i chcą w ten sposób zmienić rzeczywistość. Dlaczego gorzej? Ponieważ mam wrażenie, że jeszcze kilka lat temu protest wymierzony w konkretną osobę czy firmę wymagał większego zaangażowania. Gdyby ktoś chciał pięć lat temu zbojkotować producenta żywności czy ubrań, wyrazić głośno swoją dezaprobatę dla niego, to musiałby się bardziej postarać. Przecież nikt nie usłyszałby o sprzeciwie, gdyby buntownik został z tym pomysłem w domu, przed komputerem albo telewizorem. Trzeba było skrzyknąć innych oburzonych (a bez mediów społecznościowych to bardziej zawiły proces), machnąć jakiś transparent czy plakat przyczepiony do kija, ostatecznie wypadało wybrać się np. pod sklep albo fabrykę nielubianej firmy i pociąć ich koszulkę/zakopać kiełbasę podejrzewaną o kiepską jakość. Możliwości cała masa, taka akcja to prawdziwy festiwal kreatywności.
Teraz sprawy mają się trochę inaczej: bojkotujący zbierają się na Facebooku na profilu nieprzychylnym konkretnej firmie czy personie, piszą, że coś jest "fe", a media co pięć godzin informują, iż liczba lajkujacych dany profil czy wydarzenie wzrosła do 2-5-8-12-15-30-100 tys. Takie sto tysięcy robi wrażenie, ale tylko za pierwszym razem. Szybko bowiem okazuje się, że nie ma to większego wpływu na sprzedaż i wyniki finansowe atakowanej firmy. Ludzie mogą kogoś/czegoś nie lubić w Internecie, ale to nie oznacza, że żywot tego towaru/człowieka/producenta w realu właśnie się zakończył. Firmy machają zatem ręką na takie protesty i dowody niezadowolenia mas albo robią to, na co zdecydowało się LPP: doprowadzają do zablokowania profilu. Czy taki bojkot może zmienić rzeczywistość? Osoby, które odpowiedziały pozytywnie, mogłyby się zdziwić.
Ktoś mógłby pomyśleć, że atakuję media społecznościowe, że nie wierzę w ich siłę, a przecież to Facebook przyczynił się do rewolucji w Egipcie i pewnie wielu demonstracji w miastach europejskich. To nie do końca prawda: po prostu uznaję FB za narzędzie pomocne w proteście, a nie jego najważniejszy element. Oczywiście imperium Zuckerberga podaję tu jako przykład – inne serwisy tego typu również mają taką moc i mogą pomagać w komunikacji niezadowolonych osób i formowaniu z nich grupy, która powie komuś/czemuś głośne i stanowcze „dość” (słuszność tego bojkotu schodzi teraz na dalszy plan). Na komunikacji i wykreowaniu grupy sprawa nie powinna się jednak kończyć – jeżeli ktoś myśli, że zmieni świat profilem na Facebooku, to się myli (chociaż istnieje kilka wyjątków – niektóre profile sprawiają, że życie zmienia się na zawsze i nie cofnie tego nawet próba wyczyszczenia pamięci przy wykorzystaniu hipnozy czy piorunującej dawki alkoholu). Potrzebne jest także działanie w realu, a tego zaczyna brakować.
Nie nawołuję do zamieszek i palenia samochodów, gdy komuś nie spodoba się konkretny plan władz albo polityka koncernu motoryzacyjnego, ale chciałbym przestrzec bojkotujących w odmętach Sieci, że ich działania przestają robić wrażenie. Prześledziłem zasoby Facebooka i okazało się, że polskich "profili bojkotujących" jest całkiem sporo (w niektórych przypadkach muszę przyznać, iż ludzie wykazują się sporą fantazją). Jeżeli coś staje się powszechne i proste w realizacji, to przestaje przykuwać uwagę. Z tego miejsca zachęcam zatem do pikiety przed jakimś sklepem czy urzędem albo rozbicia smartfonu z logo jakiejś "plugawej marki" w miejscu publicznym i tłumnie odwiedzanym. Takie ekscesy w realu mogą cieszyć się zainteresowaniem społeczeństwa – dowodów nie trzeba długo szukać.
W ramach przykładu wystarczy wspomnieć o pewnej organizacji pozarządowej, która chciała bronić dziewiczej przyrody w Arktyce. Gdyby skorzystali wyłącznie z Facebooka i założyli profil „Bojkotujemy Rosję i wszelkie inne kraje posiadające platformy wiertnicze”, to pewnie nie zrobiliby furory w mediach. Tymczasem wycieczka na platformę i dokonanie na niej desantu zmieniają sprawę – rozgłos zapewniony na kilka długich miesięcy. I to bez poważniejszych konsekwencji. Przed akcją należy się jednak dobrze zastanowić nad miejscem i czasem "protestu" – pląsanie np. na amerykańskiej platformie mogłoby się gorzej skończyć. To oczywiście tylko przykład, który miał pokazać, że na bojkocie w Sieci świat się nie kończy.
Mam cichą nadzieję, że moda na internetowe bojkoty szybko minie i ludzie pojmą, że to kiepska forma rozrywki i jeszcze gorszy sposób na wyrażenie swojego sprzeciwu – zwłaszcza, gdy sprawa naprawdę wymaga działania i głośnego wykrzyczenia słowa veto. Najgorsze jest to, że w wyniku tych wszystkich fejsbukowych protestów dewaluuje się słowo "bojkot" i przestaje ono robić na kimkolwiek wrażenie. Gdy każdy coś bojkotuje, to ludzie nie zwracają na to najmniejszej uwagi. Oby tylko nie okazało się, iż era prawdziwych sprzeciwów, takich z krwi i kości, dobiega końca i staną się one rzadko widywanym elementem naszej rzeczywistości. Przeklinam dzień, w którym przyjdzie mi stwierdzić, że już nigdy nie zobaczę prawdziwego protestu. Już nigdy…
*Słowo bojkot stało się ostatnio bardzo pojemne i chyba stanowi już synonim protestu. Postanowiłem podejść do niego właśnie w ten sposób.
Źródło grafiki: facebook.com
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu