Gry

Tokyo Mirage Sessions #FE — to najlepsza „prawie Persona” jaką znajdziecie na rynku

Kamil Świtalski
Tokyo Mirage Sessions #FE — to najlepsza „prawie Persona” jaką znajdziecie na rynku
Reklama

Co jakiś czas w świecie gier pojawiają się tytuły, po których naprawdę nie wiadomo czego się spodziewać. Tak właśnie było z Tokyo Mirage Sessions #FE, będącego crossoverem serii Fire Emblem oraz… Shin Megami Tensei. Pierwsza z nich dała paletę znanych bohaterów, druga zaś wszystko co ma najlepszego do zaoferowania, tj. schemat zabawy oraz system walki. Jak w praktyce wypadł taki miks?

Na starcie pozwolę sobie napomknąć, że obie te serie nie mają ze sobą za wiele wspólnego. Podczas kiedy w SMT błąkamy się po mrocznych lochach gdzie w formie turowych walk rozprawiamy się ze wszystkimi napotykanymi przeciwnikami, w Fire Emblem najczęściej toczymy pojedynki w znacznie mniej mrocznych lokacjach. Co jednak ważniejsze — zamiast klasycznych dla jRPG tur, stawia ono na taktyczne pojedynki. Mimo tych różnic, Atlusowi udało się zręcznie połączyć wszystkie elementy tej układanki. I zrobili to na tyle starannie, że od czasu premiery produkcję tę nieustannie porównuje się do ostatnich odsłon kultowej serii Persona.

Reklama


Zacznijmy od historii w którą uwikłani są bohaterowie tej całej opowieści, ta bowiem, w mojej opinii, jest jednym z najsłabszych ogniw całej układanki. Mimo że z japońska popkulturą jestem za pan brat, doskonale rozumiem że pewne jej elementy drażnią. Ba, dla wielu wychowanych w Zachodniej kulturze są wprost nie do przyjęcia. Dlatego też niech nie odstraszy was kolorowa oprawa wstępu, w której będziemy świadkami castingu na idola jednej z głównych bohaterek opowieści, Tsubasy. Ten potrwa raptem chwilę — zaraz znajdziemy się w portalu do innego świata, który nazywany jest Idolasphere’ą. To coś na wzór równoległego wszechświata, w którym znane postaciom miejsca prezentują się zupełnie inaczej. Co gorsza, oprócz ludzi znajdziemy tam także cały zastęp potworów. Te szybko okazują się być tytułowymi Mirażami. Mirażami które, jak się szybko okazuje, potrafią przenikać do świata ludzi. Na szczęście nie wszystkie one są wrogo nastawione i chcą wysysać energię z kreatywnych istot zamieszkujących naszą planetę. Dlatego też nie zostajemy pozostawieni samym sobie — część z Miraży postanawia przyłączyć się  do nas, inwestując swój czas w walkę z wrogo nastawionymi istotami u naszego boku. Wędrowanie między światami, walka z potworami przy jednoczesnym rozwiązywaniu problemów w świecie realnym, potrafi być poważną pracą na pełny etat. Twórcy nie silili się specjalną kreatywność, ale zrobili wszystko, by współczesne Tokio w świecie showbusinessu wypadło jak najbardziej naturalnie. Dlatego niech nie zdziwi was że miejscami zamiast kompletować zbroję, będziecie pomagać przetrwać dzień skacowanemu szefostwu.


Skoro już macie mniej-więcej pojęcie czego możecie się spodziewać po Tokyo Mirage Sessions #FE w kontekście konwencji, to może teraz słów kilka na temat tego co w niej najważniejsze: rozgrywki. A na tę, poza bieganiem między światami, kolejnymi dialogami i wysyłanymi do znajomych wiadomościami (tu warto pochwalić autorów za kreatywne wykorzystanie Wii U GamePad jako komunikatora), składają się nasze ulubione walki. W Idolaspherze roi się od wrogich Miraży. Tamtejszy świat przypomina nastroszony przeciwnikami loch, w którym co rusz będziemy musieli wykazać się kreatywnością i znajomością naszych przeciwników i ich słabości. Bohaterowie i ich pomocnicy mają różne słabe i mocne punkty. Na szczęście te w trakcie trwania zabawy i zwiększania poziomu doświadczenia naszych bohaterów, można nieustannie rozwijać — czyniąc ich nieustannie silniejszymi. Ale żeby nie tylko turowość się liczyła, wprowadzono też coś dla miłośników strategicznego planowania (specjalny pasek, w którym jak na dłoni widać co się wkrótce zdarzy). Dzięki temu można staranniej zaplanować większe akcje, czy szybciej zdjąć mniej istotnych rywali, by na deser rozprawić się z realnym zagrożeniem. Wróciły też znane z serii ataki grupowe z których chętnie skorzystamy po zadaniu efektywnego, osłabiającego rywala, ciosu. A dbając o wysoki poziom naszych bohaterów nieustannie zdobywamy dla nich nowe ruchy — w tym kolejne efektywne ataki w kooperacji.


Pod względem oprawy Tokyo Mirages Sessions #FE specjalnie nie zaskakuje. Mamy rok 2016, Wii U ma swoje ograniczenia i nie ważne jak wiele tęgich głów posadzimy, nie dadzą radę ich przeskoczyć. Czy to oznacza że gra jest brzydka? Nie. Czy ma szansę konkurować z tym, co serwowane jest na konsolach Sony i Microsoftu albo, o zgrozo, komputerach? Nie. A przynajmniej nie pod względem oprawy wizualnej. Bo kwestia ścieżki dźwiękowej to zupełnie inna bajka. Tutaj Yoshiaki Fujisawa stanął na wysokości zadania i zadbał o to, aby każdy utwór był małym majstersztykiem i w całości oddawał klimat świata i realiów, w których się znajdujemy. Przy wsparciu Atlusa, George'a Aburai’ego i dostępie do środków Avex Group, udało mu się dopiąć wszystko na ostatni guzik nie tylko pod kątem muzycznego tła, ale także fantastycznych piosenek. Każdy z koncertów który możemy podziwiać w grze jest zrealizowany z wielką pompą nie tylko pod kątem towarzyszącej mu animacji, ale także masteringu muzyki. Zresztą to ona jest odpowiedzialna za niesamowity klimat, w którym zanurzamy się podczas kilkudziesięciu godzin rozgrywki.

Skoro już zdążyłem pochwalić lwią część produkcji, to teraz czas na odrobinę narzekania. Mariaż serii Fire Emblem i Shin Megami Tensei? Świetnie! Grywam w obie, o obu coś tam wiem, jednak poza bohaterami FE nie uświadczyłem w Tokyo Mirage Sessions wiele więcej. Może wychodzi tutaj moja powierzchowna znajomość tamtejszych światów, może coś przeoczyłem, jednak nie bez powodu produkcję tę okrzyknięto mianem najlepszej Persony od czasów Persona 4: Golden. Współczesna Japonia, wszędobylski j-pop i paleta przyjemnych w obyciu bohaterów aż się proszą o taką łatkę. Pisząc o grze trudno też nie odnieść się do cenzury europejskiej wersji, o której mówiło się dużo i głośno. I jeżeli obiło wam się coś o uszy, to pragnę Was uspokoić — nie wycięto połowy gry, ani nie zepsuto jej w stopniu, o którym donosili wszędobylscy krzykacze. To prawda — bohaterka zamiast lat 17 jest pełnoletnia. Owszem, zmodyfikowano część strojów by nie odkrywały zbyt wiele. Tak, zdarzają się przez to śmieszne sytuacje, w których między tym co widzimy na silniku gry, a oglądaną za chwilę scenką przerywnikową, jest spory rozrzut. W żaden sposób nie rzutuje to jednak na odbiór całości. I jeżeli o mnie chodzi, to nawet nie specjalnie mam powody by się czepiać — rozumiem podstawowe różnice kulturowe między Japonią, a resztą świata. Uwierzcie mi, że jeżeli zaczniecie zagłębiać się w temat, to prawdopodobnie lwiej części działań cenzorów nawet nie zauważycie.

Reklama


Tokyo Mirage Sessions #FE to jedna z gier, która nigdy nie przebije się do głównego nurtu, przynajmniej tu, w Europie. Nie będzie miała szans konkurować z markami bardziej mrocznymi, czy zachodnimi grami RPG. Sama popularność Wii U zresztą pozostawia wiele do życzenia — tutaj kłaniają się jednak błędy polityki japońskiego koncernu. Jest jednak jedną z cichych perełek, które znać warto. Ba, powiem więcej — to jedna z produkcji, dla których warto... nabyć cały system, tym bardziej w momencie, gdy zdarzają się naprawdę atrakcyjne oferty. Dla mnie to jedna z ostatnich dużych i godnych uwagi produkcji dla Wii U. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów japońskich RPG, która w sam raz nada się na przystawkę przed europejską, lutową, premierą Persony 5!

Reklama

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama