Gry

Recenzja Valiant Hearts: The Great War - interaktywna lekcja historii

Kamil Ostrowski
Recenzja Valiant Hearts: The Great War - interaktywna lekcja historii
Reklama

Od dobrych paru lat niezależni twórcy udowadniają, że z kolosalnym budżetem, doświadczeniem i środkami może śmiało konkurować wizja, pomysł i serce wł...

Od dobrych paru lat niezależni twórcy udowadniają, że z kolosalnym budżetem, doświadczeniem i środkami może śmiało konkurować wizja, pomysł i serce włożone w produkcję. Co się jednak stanie, jeżeli znany, wielki wydawca weźmie się za stworzenie gry, aspirującej do bycia drobną perełką, a nie kolejnym napompowanym ksero? Odpowiedź brzmi: Valiant Hearts.

Reklama

Pierwsza wojna światowa pozostaje w pamięci Francuzów wyjątkowo tragiczna. Wysokie straty, nieporównywalnie większe niż w II WŚ, wykończyły naród, który przez długi czas lizał rany. Jednocześnie okrucieństwa i skala tej wojny były zaskoczeniem dla prawie wszystkich Europejczyków, którzy wcześniej nie znali (albo nie pamiętali już) pojęcia wojny totalnej. Z perspektywy czasu, a także z perspektywy kolejnej wojny światowej, wydarzenia te nie przestają być przerażające i poruszające, a jednocześnie podszyte desperacją i absurdem, jaką dla wielu był tak bezlitosny konflikt. Właśnie o uczuciach, czynach, konsekwencjach, które niesie ze sobą wojna, opowiada Valiant Hearts. W pewien sposób to najbardziej ambitna gra, z jaką zetknąłem się od lat.

Chociaż producenci gier wideo sięgają chętnie po historię, zwłaszcza współczesną, to zazwyczaj poczynają sobie z materiałem źródłowym raczej lekko. Są oczywiście wyjątki, ale również twórcy niezależni wolą raczej dać się ponieść wyobraźni, niż sięgnąć do książek. Tymczasem deweloperzy odpowiedzialni za Valiant Hearts podeszli do tematu bardzo poważnie i z należytym szacunkiem. Oczywiście historia bohaterów, których poznajemy podczas naszej podróży po froncie pierwszej wojny światowej, pozostaje zmyślona, jednak realia i wydarzenia w tle jak najbardziej prawdziwe. Twórcy z Ubisoft Montpellier przygotowali dla nas również szereg faktów historycznych, do których mamy dostęp po wciśnięciu jednego przycisku. Dzięki temu gra staje się swego rodzaju lekcją historii dotyczącą frontu zachodniego w czasie I WŚ. Jest mowa o znanych bitwach, jak i życiu na froncie, sytuacji cywili, i tak dalej.


Najważniejszą częścią pozostaje jednak rozgrywka. Valiant Hearts zawiera w sobie elementy mechaniki, które silnie nacechowują tę produkcję jako nastawioną na opowiedzenie historii, ale daleko grze do takich tytułów jak The Walking Dead czy Beyond: Two Souls. To przede wszystkim gra logiczna, przygodówka, chociaż dosyć łatwa. Szukamy przedmiotów, korzystamy z nich, żeby rozwiązywać zagadki, czasami skradamy się pomiędzy przeciwnikami, innym razem musimy celnie rzucić granatem. Zabawa opiera się na kilku pomysłach, które się powtarzają. Niestety, brakuje nowości, które pojawiałyby się z czasem. Rozgrywka w pierwszych rozdziałach nie różni się w ogóle od tej w ostatnich, przez co można odczuć lekką monotonię.


W związku z tym, że Ubisoft był w stanie lekką ręką dotować tworzenie Valiant Hearts, pojawił się pewien problem. No, „problem” to za duże słowo, lepszym byłoby „problemik”. Gra jest o dobrą godzinę za długa. Grając w prawdziwie niezależne tytuły często można odczuć pewien niedosyt, który wynika właśnie z konieczności zakończenia prac. Dostajemy więc skondensowaną zabawę, najlepsze pomysły, bez dłużyzn. Deweloperzy z Ubisoftu nie musieli mierzyć się z tym problemem, przez co „dopakowali” swoją grę paroma scenami i rozdziałami, które można było potraktować skromniej, bardziej szanując czas odbiorcy. Nie oznacza to bynajmniej, że będziecie się z Valiant Hearts siłować – całość jest do przejścia w jakieś pięć godzin (a cena to mniej więcej dwa bilety do kina, nie ma więc co rozdzierać szat).


Mówiąc o Valiant Hearts nie sposób nie wspomnieć o dwóch elementach: grafice i muzyce. Wspomniany relatywnie wysoki budżet skutkował nie tylko przeciągnięciem gry, ale też możliwością dopieszczenia warstwy audiowizualnej. Graficznie gra Ubisoftu kojarzy mi się z zachodnioeuropejskimi komiksami. Tła są bogate, a na ekranie pojawia się mnóstwo elementów, porządnie animowanych - chociaż nie narzekałbym na odrobinkę lepszą detekcję obiektów. Nie trzeba było oszczędzać i to się czuje. Muzyka to natomiast najwyższe loty. Wystarczy, że usłyszę główny motyw, a łzy same cisną mi się do oczu. Wiem, że ostatnio bardzo często ścieżka dźwiękowa stoi na wysokim poziomie, ale w Valiant Hearts jest wyjątkowo urokliwa.

Reklama

Na koniec zostawiłem ostateczny powód, dla którego musicie kupić nowego „nibyindyka” Ubisoftu. Historia. Największą wartość wnosi właśnie sprawnie poprowadzony scenariusz, prowadzący do wyciskającego łzy finału. Valiant Hearts to najlepszy manifest pacyfistyczny w jaki grałem. Jeżeli sądziliście, że Hideo Kojima w serii Metal Gear obnaża bezsens wojny, to deweloperzy z Ubisoft Montpellier wyznaczyli zupełnie nowy pułap dla tego typu przesłania. Postaci są świetnie zarysowane, a ich relacje w większości przypadków pozwalają się utożsamiać z bohaterami (albo chociaż ich zrozumieć). Warto jeszcze zaznaczyć, że twórcy gry użyli mnóstwa środków, żeby ożywić postaci z Valiant Hearts. Mamy przerywniki, mamy wydarzenia gameplayowe, mamy wreszcie ich dzienniki, które możemy czytać. Majstersztyk.


Podsumowując – bałem się, że Valiant Hearts zabraknie odpowiedniego ducha. I faktycznie, to nie „indie”, jakie mogłoby wyjść spod rąk małej grupki pasjonatów, pracujących gdzieś w garażu. Spędzając czas przy tej produkcji nie poczujecie magii gier niezależnych, nie oznacza to jednak, że tej magii brakuje zupełnie. Mamy za to coś innego – rzemieślników, którzy swoje talenty wspólnie wykorzystali w ambitnym celu, szacunek do tragedii, zręczność fabularną i piękną oprawę. To w zupełności wystarczy, żeby nie żałować czasu spędzonego z Valiant Hearts.

Reklama

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama