Felietony

Podziurawiłeś okno! Będzie LAN-ie!

Paweł Winiarski

Pierwszy komputer, Atari 65 XE, dostał pod choinkę...

Reklama

Dawno, dawno temu, kiedy Internet w Polsce dostępny był głównie przez modem, młodzi ludzie rzucali między blokami kable. Po co? Żeby stworzyć osiedlow...

Dawno, dawno temu, kiedy Internet w Polsce dostępny był głównie przez modem, młodzi ludzie rzucali między blokami kable. Po co? Żeby stworzyć osiedlową sieć LAN.

Reklama

Bencka i skrętka. Kojarzycie te określenia? Nie wnikając w technikalia – to pierwsze (BNC) było przewodem przypominającym kabel antenowy, drugie (RJ45, zwane także kablem krosowym) kabel telefoniczny. Obie służyły do łączenia ze sobą kart sieciowych. Jako nastolatek wychowujący się w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, posiadający w domu własny komputer, nie tylko wiedziałem czym takie przewody są i do czego służą – wiedziałem również jak stworzyć osiedlową sieć LAN, która była jedyną możliwością na pogranie ze znajomymi w inny niż na jednej klawiaturze sposób.

Moja największa fascynacja osiedlowymi sieciami LAN przypadła na mniej więcej piętnasty rok życia, czyli okolice 1997 roku. To było jeszcze przed pierwszym domowym kontaktem z Internetem, zanim udało mi się zainstalować w komputerze własny modem. Widziałem natomiast, że chcę grać ze znajomymi w pierwszego Quake’a i debiutującą wtedy część drugą tego kultowego już FPS-a. Chęci chęciami, trzeba było jednak znaleźć sposób. Ten w sumie pojawił się sam, zupełnie przypadkiem, podczas jakiegoś meczu piłki nożnej. Meczu z jedną bramką, której tak naprawdę nie było, bo za słupki robiły dwa drzewa na placu między blokami. Ktoś rzucił hasłem „osiedlowa sieć LAN”, choć chyba sami do końca nie wiedzieliśmy co to jest i z czym to się je. Po kilku dniach okazało się jednak, że w bloku obok jest dwóch starszych od nas jegomości, którzy najpierw przerzucili przewód między swoimi balkonami, a później – jakimś tajemnym, załatwianym sposobem – poprowadzili swoje połączenie w bardziej profesjonalny sposób. No bo jak inaczej nazwać kabel puszczony nie luzem, ale przyczepiony do ścian bloku tak, że wyglądał niczym robota speców od osiedlowej kablówki?


Wyznaczyliśmy młodzieżową delegację i udaliśmy się do jednego z nich. Mieliśmy znajomości, w końcu był kolegą brata jednego z nas. Szybka rozmowa, pełen entuzjazm - tworzymy osiedlową sieć z prawdziwego zdarzenia. Zaczęło się. Ktoś znał kogoś w sklepie komputerowym na tyle dobrze, by załatwił nam przewód koncentryczny długi i tani. Na tyle długi, by udało się opleść nim 6 mieszkań rozrzuconym po dwóch sąsiadujących blokach. I na tyle tani, by udało się sfinansować z kieszonkowego lub przy minimalnej pomocy rodziców. Wiecie, to były te czasy kiedy można było wciskać kit, że komputer potrzebny jest do nauki. Do dziś nie wiem jak długa mogła być sieć oparta na przewodach koncentryczny, ale nam się udało. Dla przypomnienia – taka sieć miała swój początek i koniec, a w zasadzie dwa końce. Je akurat byłem jednym z nich, dlatego na moim złączu BNC musiała być założona końcówka zamykająca sieć. Pozostali jej członkowie (z wyjątkiem tego drugiego kończącego) byli niejako przystankami, a jednocześnie wzmacniaczami sygnału. Sieć nie miała jednego punktu zbiorczego, byliśmy jak jedna długa dżdżownica. Niestety nigdy nie dowiedziałem się jak koledzy przerzucili przewód między blokami. Pech chciał, że wyjechałem właśnie wtedy z domu i kiedy wróciłem, kabel już wisiał puszczony gdzieś dachami. Jak? Koledzy uznali, że zabawnym będzie utrzymanie mnie w niewiedzy. „Strzeliliśmy z łuku z przyczepionym kablem”, „obwiązaliśmy nim piłkę i kopnęliśmy na drugi dach”. Na moje oko wystarczyło zrzucić przewód na ziemię z czwartego piętra jednego bloku, pójdź pod drugi, podać go sobie balkonami u sąsiadów, zaczepić gdzieś przy dachu i naciągnąć. Oczywiście nie maksymalnie, w końcu przewód zmienia swoją długość w zależności od pory roku i związanej z nią temperatury.

Jeśli mieliście kiedyś w dłoniach przewód koncentryczny to wiecie, że to konkretny niezbyt elastyczny kabel, którego nijak nie dało się upchnąć w okno tak, by nie zablokować jego otwierania i zamykania. Trzeba było wiercić. Każdy kombinował na swój sposób – jeden dziurawił okna, drugi ścianę pod parapetem. Generalnie jeden wielki chaos i płacz rodziców. Ale udało się. Na szczęście połączenie było na tyle wygodne, że poszczególne komputery stanowiące elementy tej dżdżownicy nie musiały być włączone, by sieć funkcjonowała. W pierwszych tygodniach od założenia naszego osiedlowego klubu miłośników komputerów, siedzieliśmy oczywiście przed monitorami aż do wypłynięcia oczu, testując wszystkie posiadane gry w trybach wieloosobowych. Wymyśliliśmy nawet specjalny sposób przywoływania siebie do LanChata, w końcu praktycznie nikt z dorosłych nie miał wtedy swojej komórki, a co dopiero dzieciaki. Otóż każdy z nas udostępnił pozostałym swój napęd dyskietek 3,5 cala. Wystarczyło kliknąć w ikonkę napędu osoby, którą chciało się do komputera przywołać, by jego napęd zaczął bzyczeć. Bzyczeń na tyle irytująco, że potrafiliśmy wyrwać tym kogoś ze snu. Sprytne, prawda?


Oczywiście nie obyło się bez nieprzyjemnych zdarzeń. Ja mieszkałem na parterze, więc niewiele złego mogło mi się przydarzyć, jednak dwóch z nas rezydowało na ostatnich piętrach czteropiętrowych budynków. Niby mieliśmy piorunochron i praktycznie zawsze odłączaliśmy się od sieci kiedy tylko zbliżała się burza. Ale trafił się taki wakacyjny tydzień, kiedy burze odwiedzały nas praktycznie codziennie. Bach, jedna karta sieciowa spalona. Niezbyt śmieszna sytuacja, ale wiecie, 15-16 latkowie, głupie żarty się ich trzymają. Następnego dnia jeden z kawalarzy trafił gorzej. Czy raczej był gorzej trafiony, bo wespół z kartą sieciową spaliło się w komputerze coś jeszcze, chyba dysk twardy. No cóż, kto nie ryzykuje ten nie pije szampana, mówią.

Reklama

Nasza amatorska sieć działała, to było najważniejsze. Stworzyliśmy ją sami, tak jak potrafiliśmy. W którymś momencie stała się codziennością. Potem ktoś się wyprowadził, ktoś przestał zupełnie grać, zwinęliśmy kabel, zalepiliśmy dziury w oknach i pod parapetami. Temat podłapał jednak mój cioteczny brat mieszkający w innym mieście, ale jego ekipa podeszła do sprawy zdecydowanie bardziej profesjonalnie, poza tym zmieniły się trochę czasy. Kabel skrętka, końcówki RJ45, inne karty sieciowe. Router w piwnicy/wózkowni, kilkanaście osób z jednego bloku, większy budżet. Wynajęta firma, która pociągnęła przewody między mieszkaniami (a także w nich) tak, by poukrywać kable nawet w listwach przy podłodze. Później inwestycja w SDI od Telekomunikacji, lokalny serwer, dostęp do sieci. Super, ale to jednak tamta amatorska sieć, którą zrobiliśmy własnymi nastoletnimi rękami jest jednym z moich najfajniejszych wspomnień okresu młodzieńczego. Nie jestem fanem używania oklepanych określeń rowem z Kwejka, ale idealnie pasuje tu „gimby nie znajo”. Tak było.

Obrazek 1,2,3.

Reklama

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama