Polska

Permanentna inwigilacja, czyli jak Orwellowskie wizje się ziszczają

Jarosław Tomanik
Permanentna inwigilacja, czyli jak Orwellowskie wizje się ziszczają
57

To już kolejna inicjatywa, która bezpośrednio uderza w naszą prywatność. Dotychczasowe zamachy na konstytucyjnie zagwarantowane prawo do prywatności, dokonywane były pod pretekstem poprawy bezpieczeństwa (ustawa inwigilacyjna i antyterrorystyczna), tym razem chodzi o „działania prewencyjne w ramach przeciwdziałania przestępczości skarbowej”. Tym razem chodzi po prostu o kasę. Fundacja Panoptykon bije na alarm.

Wierzę, że tam w górze jest coś, co czuwa nad nami. Niestety, jest to rząd. Woody Allen

O nowym projekcie walki z wyłudzeniami Vatu napisał już obszernie Grzegorz.  Ja chciałbym się pochylić nad bardziej długofalowymi konsekwencjami i skutkami nowych regulacji.
Jak pewnie wiecie, chodzi o powszechny obowiązek codziennego przekazywania pełnych danych z transakcji bankowych. Obowiązek ten ma objąć wszystkich przedsiębiorców, z wyłączeniem mikroprzedsiębiorstw. Taki obowiązek miałby obowiązywać już od września.

Muszę przyznać, że pierwsza fala paniki jaką poczułem po przeczytaniu nagłówka w gazecie przeszła mi tak samo szybko jak przyszła. Kiedy dotarłem do akapitu o tym, że firmy do 10 pracowników będą zwolnione z tego obowiązku, odetchnąłem z ulgą. Problem mnie nie dotyczy, a duże firmy czy korporacje przecież sobie poradzą. Dodatkowo uspokoiła mnie informacja, że wszystko się będzie odbywać na poziomie banku, który automatycznie będzie wysyłał dane z rachunków bankowych. Mieli walczyć ze złodziejami, karuzelami Vatowskimi i wyłudzeniami? Niech  walczą. Jakoś przecież muszą skołować kasę na 500+. Te moje liczne, przyszłe dzieci same się przecież nie nakarmią. Zamówiłem kolejnego browara i zapomniałem o sprawie. Juwenalia, wiadomo.

Dopiero rano przyszła refleksja. Kiedy mój powolutku wchodzący na obroty mózg osiągnął oszałamiające 20% swoich możliwości pojawiły się pierwsze wątpliwości, zakłócając spokój rytuału porannych ablucji. Mocna kawa dodatkowo pobudziła ociągające się synapsy, dodając kolejne kilkanaście procent do możliwości umysłowych. Obraz, jaki zaczął przebijać się przez rytmiczne łupanie w mojej skołatanej głowie wyglądał źle. A po skonfrontowaniu go z wrażeniami z niedawnej kontroli skarbowej, wręcz tragicznie.

Przecież każda transakcja ma dwie strony

Każdy przelew czy płatność kartą pojawia się w historii zarówno płacącego jak i odbiorcy płatności. Jeśli zatem kupię batona na Orlenie, już na drugi dzień informacja o tym trafi do systemu. Zapłacę kartą za lody? Pani Krysia ze skarbówki rano przy kawce dowie się, gdzie byłem i że lubię te czekoladowe. Będzie także wiedziała, że nie byłem sam…
Moje konto jest bezpieczne? No nie jest. Niemal wszystkie transakcje na nim dotyczą firm, które będą musiały o nich codziennie uprzejmie donosić skarbówce. A przecież konto mam w banku, bank to też firma. Jak znam życie, sympatyczna Pani Krysia dowie się po prostu o wszystkim. Cholera…

Dobra, ale co z tego? Przecież już teraz urząd może zmusić każdego obywatela, nawet tego, którego nie dotyczy żadna kontrola, do okazania wyciągu z konta. Może o taki wyciąg także wystąpić do banku. Bank od zawsze wie, jakie lody lubię czy ile płacę za wodę. Moją lokalizację zna producent mojego telefonu, Facebook i operator GSM. O co więc cały ten raban?

Nie chodzi tylko o sam dostęp do informacji, chodzi o możliwość ich agregacji i analizowania.

Do niedawna służby i urzędnicy mieli do informacji o mnie dostęp ograniczony. Na straży mojej prywatności stały sądy i przepisy, tajemnica korespondencji i handlowa. Na ręce rządzących patrzył niezależny Trybunał Konstytucyjny, który blokował co śmielsze próby zamachów na moje obywatelskie wolności. Dzisiaj większości tych praw już nie mam, a na straży tych, które się jeszcze ostały stoi Julia Przyłębska. No cholera, moje poczucie bezpieczeństwa ostro zniżkuje.

Pamiętacie z WOSu, czy jak się teraz odpowiednik wiedzy o społeczeństwie nazywa, na czym polega trójpodział władzy? Podstawą demokracji jest niezależność władzy ustawodawczej (Sejm, Senat), wykonawczej (Rząd, Prezydent, służby i urzędy) oraz sądowniczej (sądy, w tym TK). Nie trzeba śledzić zbyt dokładnie polityki, żeby wiedzieć, że władza wykonawcza i ustawodawcza jest w jednych rękach. Władza sądownicza jeszcze się trzyma, ale po przejęciu Trybunału Konstytucyjnego nikt nie przeszkodzi dokończyć „naprawy” sądownictwa lub samorządów. Mechanizm naszej demokracji oraz jej zdolność do samoregulacji i samokontroli jest już poważnie uszkodzony. Kwestia miesięcy, aż rozsypie się całkowicie.

Wracając do Big Data.

Kluczem do skutecznego przetwarzania dużych ilości danych jest płynność i ciągłość ich napływania.

Mamy od lutego ustawę "inwigilacyjną". Władza ustawodawcza i jej służby mają dostęp do danych internetowych i telekomunikacyjnych od dawna. Co się zmieniło? Teraz może się to odbywać automatycznie, bez udziału pracowników i bez drogi pisemnej. Dzięki ustawie, komputer na komendzie może mieć bezpośrednie łącze z systemem komputerowym i bilingowym T-mobile, Orange, Onetu lub Agory. Co tam komputer. Przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby umożliwić funkcjonariuszom dostęp zdalny do systemu. Funkcjonariusz wyciąga telefon i czyta na bieżąco nasze SMSy, które wysyłamy siedząc na ławce dwa metry od niego. Fantastyka? Już nie.

Zepnijcie to z obowiązkową rejestracją numerów telefonicznych (dla terrorystów przeszkoda nie do pokonania :P). Do tego dodajcie CBR (Centralna Baza Rachunków), do której będą mieli dostęp chyba wszyscy (Skarbówka, Policja, CBA, ABW, sądy, straż graniczna). I uzupełnijcie te dane o spływające na bieżąco dane bankowe o każdej transakcji. Kwoty, adresy, daty – nie macie pojęcia jak wiele można dowiedzieć się z wyciągów. Zaczyna się robić nieciekawie, a to nie wszystko. Są bazy pojazdów, księgi wieczyste i wiele, wiele innych systemów, gdzie zbiera się informacje o obywatelach.

Teraz wystarczy spiąć razem systemy informatyczne i mamy typową bazę danych. Bazę, gdzie każdy numer telefoniczny, każde konto jest przyporządkowane do konkretnego człowieka. Dane takie można dowolnie analizować, krzyżować i przepuszczać przez najwymyślniejsze kwerendy, jakie przyjdą do głowy rządzącym. Dowolny uprawniony urzędnik lub funkcjonariusz wklepie nazwisko i na ekran wyleją mu się informacje pozwalające precyzyjnie prześledzić gdzie obywatel był, co robił i z kim to robił.

Informacja to władza – jak wielką władzą będzie dysponował każdy urzędas z dostępem do takich danych? Niemal nieograniczoną. Możliwości ogranicza tylko wyobraźnia.

Prezes Kurski, po biznesowym zarżnięciu TVP (po storpedowaniu Festiwalu w Opolu, nasze gwiazdeczki rozszerzą pewnie bojkot na całe media narodowe, więc dochody z reklam spadną jeszcze bardziej), potrzebuje pieniędzy? Po co nasyłać na mieszkania listonoszy albo handryczyć się z Cyfrowym Polsatem o listę abonentów. Wystarczy przepuścić dane przez kwerendę - telewizora raczej nikt nie kupuje płacąc gotówką, abonamenty za tv satelitarną czy kablową też opłaca się przecież z konta.

Nie zapłaciłeś mandatu i nie ma z czego ściągnąć? Komornik ze skarbówki będzie wiedział wszystko. Z wyciągu dowie się, że kupiłeś nową kuchenkę. Rachunek za gaz powie mu gdzie ta kuchenka jest. Przy okazji system sam podpowie, że ostatnio wydajesz więcej niż zarabiasz – dostaniesz wezwanie i będziesz się musiał tłumaczyć na okoliczność nieujawnionych dochodów. Ty i każdy kogo z Tobą powiążą.

Już teraz skarbówka ma w rękach narzędzia i uprawnienia, którymi może zatruć życie każdemu i bez większego wysiłku.  To trochę państwo w państwie. Nie mam dużo doświadczeń z Urzędem Skarbowym, ale te, które mam nie napawają optymizmem.

W ramach mojej kontroli smutni panowie z teczką przyszli (bez zapowiedzi, z ulicy) do pracy mojej byłej żony. Mojej konsternacji dorównywała chyba tylko konsternacja szefowej mojej eks. Później zażądali wyciągów z konta mojego przyjaciela i taki wyciąg dostali.

Znajomemu, właścicielowi obiektów, które wynajmuje sprawdzili czy kupiona lata temu na fakturę farba faktycznie trafiła na budynek (z próbnikiem kolorów jeździli po mieście i sprawdzali elewacje, liczyli nawet metry kwadratowe). Ileż ja się nasłuchałem takich opowieści.

Każda władza deprawuje, władza absolutna deprawuje absolutnie. Lord Acton (1887)

Co byłoby, gdyby wykorzystać tak potężne narzędzie niezgodnie z ich przeznaczeniem? Co jeśli któryś z rzeszy urzędników zechce sobie dorobić do miernej pensyjki puszczając dane dalej? Aż mi ciary przechodzą po plecach, jak pomyślę, że dane o całym moim życiu mogłyby dostać się w ręce przestępców lub kogoś, kto mi źle życzy.

Barack Obama niedawno powiedział studentom jakiejś uczelni, żeby uważali co wrzucają na Facebooka. Stwierdził, że gdyby za jego czasów istniały sieci społecznościowe, pewnie nie zostałby prezydentem. Idąc tym tokiem rozumowania, dowolną osobę publiczną można skompromitować lub kompromitowaniem szantażować. Nikt święty nie jest. To tylko kwestia czasu i zaparcia, żeby coś znaleźć jeśli się wystarczająco dobrze szuka. Wystarczy ślad, jakiś trop, po którym można będzie pójść jak po sznurku i odnaleźć coś, co nawet jeśli nie wystarczy do skazania, to uderzy w dobre imię polityka. Nie zazdroszczę opozycji.

Albo nieuczciwa konkurencja. W takiej bazie będzie wszystko. Co za problem przekupić mającego do danych urzędnika i prześwietlić konkurencję? Za ile kupuje, gdzie kupuje, komu sprzedaje, ile płaci pracownikom, adresy, kontakty. Wszystko. Takie dane warte są każdych pieniędzy.

A zazdrosne żony? Albo mężowie? Tym to dopiero nie brakuje motywacji. Moje doświadczenia w tym zakresie nadawałyby się na wielotomowe arcydzieło beletrystyki. Artykuł jednak mi już nieco spuchł, więc powtrzymam się przed przelewaniem tych dramatycznych i pełnych nagłych zwrotów akcji, traumatycznych wspomnień na klawiaturę.

Nie bardzo wiem, jak zakończyć ten wpis. Zawsze wiedziałem, że te wszystkie GPSy, Facebooki i Gmaile wiedzą o nas za dużo. Stopniowo oddawałem swoją prywatność w zamian za wygodę. Akceptowałem taki stan rzeczy, ale cień niepokoju zawsze gdzieś tam krył się w kąciku oka. Google wie o mnie dużo? Co z tego. Najgorsze co może mi zrobić to podsunąć reklamę zimnego piwa, kiedy akurat łupie mnie po wczorajszym. Wredne to, ale mogę z tym żyć.  Bank wie za dużo? Chroni mnie tajemnica bankowa, której naruszenie grozi kryminałem. Poza tym robi mi takie ładne zestawienia i wykresy, na których widać ile przepiłem. To w sumie też nie jest fajne.

Dopóki nikt nie był w stanie zebrać tych informacji do kupy, dopóty czułem się dość bezpiecznie. Teraz jednak wszystko to trafia w jedno miejsce. Wszystkie sznurki skupiają się w jednych rękach. Rękach, które przecież nie mają wobec mnie dobrych intencji. System nie użyje tych danych, żeby mi pomóc albo poprawić moje życie. Te dane są dla urzędów i służb, które istnieją po to żeby pilnować i nadzorować, a po wykryciu nieprawidłowości karać.

System, którego powstanie tak czarno wieszczę, jeszcze nie istnieje. Wszystkie te małe kroczki jednak do czegoś prowadzą, każda wolność, każde prawo do prywatności jakiego zostaniemy pozbawieni to kolejna kropla, która drąży skałę. Co gorsza najtrudniejsze rządzący mają już za sobą. Bezpośrednie uderzenie w prawa obywateli jest najtrudniejsze i tylko wtedy można się spotkać ze społecznym sprzeciwem. Ustawy techniczne, dzięki którym możliwe stanie się spięcie tych systemów w jeden lub rozszerzenie grup urzędników mających dostęp do naszych danych, będzie już banalnie łatwe. Przepchnie się je pewnej pięknej nocy i pies z kulawą nogą się tym nie zainteresuje....

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu