Felietony

„Nie ma darmowych obiadów”. Czy jeśli za usługi i programy nie płacimy pieniędzmi, zapłacimy czymś innym?

Krzysztof Kurdyła
„Nie ma darmowych obiadów”. Czy jeśli za usługi i programy nie płacimy pieniędzmi, zapłacimy czymś innym?
Reklama

Rozkręcając kampanię PR-ową związaną ze zmianami w polityce prywatności i kontroli nad danymi, przedstawiciele Apple wielokrotnie podkreślali, że ich klienci nie są towarem. Na Apple można narzekać, że ich urządzenia i usługi są drogie, ale dzięki temu, firma nie musi poszukiwać tego typu źródeł dochodów. Czy jednak brak zapłaty przy pomocy pieniędzy zawsze oznacza, że twórcy ściągną je naszym kosztem, tylko inną drogą? Kolejną odsłonę w tej niekończącej się dyskusji wywołała sprawa polityki prywatności programu Audacity.

TANSTAAFL

Zacznijmy jednak od znalezienia warunków brzegowych dla całej dyskusji. Skrótowiec „TANSTAAFL” można po polsku najprościej przetłumaczyć jako „nie ma darmowych obiadów”. Autorstwo tego one-linera przypisywane jest najczęściej Miltonowi Friedmanowi, który wrzucił go niczym granat do mainstreamowej ekonomii.

Reklama

Tak naprawdę spopularyzował go już wcześniej pisarz Robert A. Heinlein w jednym ze swoich libertariańskich opowiadań „Luna to surowa pani”, a źródeł tego prostego powiedzenia można doszukać się jeszcze wcześniej. Czy „TANSTAAFL” się sprawdza? To już zależy od tego, którą jego interpretacje przyjmiemy za prawdziwą.

Skrajne środowiska mają tendencję traktowania go bardzo dosłownie, libertarianie próbują udowadniać na jego podstawie, że każdy rodzaj dotacji to zło wcielone, lewica z kolei stara się je ośmieszać, twierdząc że jego prawdziwość obala choćby istnienie charytatywności. Nawet wśród umiarkowanych ekonomistów pojawiają się głosy, że na przykład mechanizm luzowania finansowego powinien je wysłać na śmietnik historii. To wszystko mam wrażenie jest dokładaniem zbędnego, ideologicznego balastu do prostej prawdy przekazywanej w tym tekście.

Moim zdaniem, choć ekonomia w przeciwieństwie do fizyki nie jest „grą” o sumie zerowej, powinniśmy rozumieć to powiedzenia trochę podobnie jak zasadę zachowania energii. Mówi nam tylko tyle, że nawet jeśli otrzymamy coś faktycznie za darmo, to ktoś inny musi w jakiś sposób za to zapłacić, czy pieniędzmi, czy czasem, czy pracą rąk, to już bez znaczenia. Bez znaczenia są intencje twórców, ktoś może czuć misję, inny będzie liczyć na zyski pośrednie, ktoś jednak zawsze koszt ponieść musi.

Efekt skali

Warto jednak zauważyć, że ta prosta zasada nie jest w stanie samodzielnie opisać tak skomplikowanej materii jaką jest ludzka aktywność. Odwołując się znów do fizycznych analogii trzeba zaznaczyć, że w tym zakresie działa też swoisty rodzaj ekonomicznej grawitacji. O ile na najniższym poziomie darmowych, z perspektywy konkretnego człowieka, rzeczy może być całkiem sporo, to im działalność jest bardziej skomplikowane, tym szanse na otrzymanie takich prawdziwych prezentów spadają. Koszty działalności często na to po prostu nie pozwalają. I tutaj powinniśmy zacząć być szczególnie czujni. Jeżeli produkt otrzymany za darmo jest naprawdę rozbudowany, powinniśmy dokładniej przyjrzeć się, na czym dana firma chce zarabiać.

Nie musi to oczywiście oznaczać, że takich darmowych narzędzi nie znajdziemy w ogóle. Tyle że najczęściej będą toporne, a ich rozwój wolniejszy i bardziej chaotyczny od płatnej konkurencji. Widać to doskonale na rynku oprogramowania typu open-source. W tym przypadku „płacą” obie strony „transakcji”. Twórca, wiedziony idealizmem / chęcią pokazania się „płaci” pracą i czasem, a my mniejszą wydajnością i komfortem oraz większą nieprzewidywalnością związaną z istnieniem i rozwojem takiego oprogramowania. W wielu wypadkach korzystanie z kiepskiej „darmochy” może okazać się droższe, niż użycie płatnego narzędzia.

 

Grzech pierworodny?

Rewolucja internetowa zdołała zbudować silny mit darmowości. Niektórzy wiążą to z naukowymi korzeniami internetu, inni z początkową euforią i chęcią dzielenia się, a według mnie największy wpływ miało na te kwestię wykoślawienie rynku kapitałowego, z rynkiem akcji i inwestycyjnym na czele.

Reklama

Hype na internetowe biznesy był tak ogromny, że nawet firmy które szybko się rozrosły mogły jechać na stratach, zasypując je kolejnymi emisjami udziałów / akcji. W nieskończoność jednak nie dało się tego ciągnąć i firmy musiały znaleźć stałe źródła dochodów, tyle że w warunkach, gdy większość ludzi nie chce płacić za ich usługi w klasyczny sposób.

Od reklamy do big data

W ten sposób użytkownicy zaczęli stawać się towarem, do którego dostęp można było na różne sposoby sprzedawać. Najprostszą metodą było oczywiście zwykłe eksponowanie reklam, ale nie było to zbyt efektywne. Prawdziwe łowy zaczęły się, gdy rozwinęły się wystarczająca narzędzia big data, umożliwiające zbieranie szczegółowych danych o użytkowniku, jego profilowanie i sprzedaż tej wiedzy innym firmom. To z tym zjawiskiem walczy Apple.

Reklama

Trzeba też zauważyć, że nie bez winy są sami użytkownicy, którzy przez lata odrzucali niektóre ciekawe, a jednocześnie sensowne pomysły. Poległ mój ulubiony sposób płacenia niewielkich kwot za dostęp do konkretnych artykułów, nie powiodło się bardzo ciekawemu polskiem pomysłowi stworzonemu przez AdQuesto (obecnie QuestPass).

Gdzie zmierzamy?

Pozostaje pytanie, w którym kierunku zmierzamy w kwestii rozliczeń firma - klient. Dróg finansowania mamy obecnie bardzo wiele, od zbieranie danych potrzebnych do profilowania, przez rozdawanie bonusów za polecenia, po najprostsze rozliczenia bezpośrednie. Mamy różne Patreony, datki bezpośrednie, abonamenty, systemy mieszane i tak dalej. Osobiście sądzę, że jest to kwestia... wtórna.

To, że wykupimy gdzieś abonament nie musi oznaczać, że nie będziemy profilowani. W niektórych miejscach możemy preferować ograniczone profilowanie zamiast wydawania pieniędzy. Czy na przykład opisywana ostatnio na Antyweb płatna wyszukiwarka za 20 zł jest lepsza od darmowego DuckDuckGo czy płatnego-inaczej Google? Są usługi lepiej sprawdzające się w abonamentach, a są takie które kupić drożej, ale jednorazowo. Najważniejsze jest to, żeby w każdym przypadku walczyć o przejrzystość naszej umowy z firmą.

Dlatego jestem zwolennikiem rozwiązania forsowanego przez Apple. Przy instalacji powinniśmy dostać prosty przekaz o tym, co jest zbierane. Dodatkowo powinniśmy mieć na bieżąco dostęp do informacji do kogo te dane trafiają i prawo do wycofania się z systemu i skasowania danych. Stworzenie takiego systemu nie jest już dziś problemem. I to powinno wystarczyć, a to, czy będziemy z takich narzędzi korzystać, to już inna para kaloszy.

O poszło z Audacity?

Awantura związana z Audacity wygląda na typową medialną burzę w szklance wody. W dużym skrócie program znalazł nowego właściciela, którego nie do końca precyzyjnie napisana polityka prywatności (skopiowana z autorskiego oprogramowania) wywołała oburzenie części środowiska open source.

Reklama

Firma zareagowała bardzo szybko i obiecała wpisy doprecyzować, podając jednocześnie co i do czego ma być używane. W skrócie, telemetria nowego Audacity nie będzie odbiegać od tego, co zbierają np. programy od Mozilli. Zmiany związane są głównie z chęcią wprowadzenia automatycznych aktualizacji i raportów o błędach.

Wygląda, że Muse Group po prostu nie zwróciło uwagi na to, jak wyczuleni na punkcie licencji są świadomi użytkownicy oprogramowania open-source i zrobiło się nieprzyjemnie. Z całej awantury wynika tyle, że Audacity pozostanie darmowe, ale będzie się znacznie szybciej rozwijać. Przydałoby się, ponieważ to dobry, ale rachitycznie wyglądający program.

Gdzie jest więc haczyk? Firma musi przecież mieć z Audacity jakąś korzyść. Moim zdaniem dla Muse darmowe Audacity ma być wehikułem sprzedaży dla jego komercyjnego oprogramowania. Może będą to plug-iny, może ciekawa integracja, czas pokaże.

Trochę podobnie wygląda model przyjęty przez Blackmagic i jego DaVinci Resolve. Ten świetny program w podstawowej, ale jednocześnie potężnej wersji jest darmowy, ale przyciąga klientów na Studio i całej gamy urządzeń produkowanych przez tę firmę. Duża ilość montażystów wspomaga też budowanie udziałów wśród firm profesjonalnych. Oba przykłady pokazują, że darmowość nie musi oznaczać sprzedawania prywatności i może opłacać się obu stronom transakcji.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama