Seriale

Gdyby wszystkie japońskie seriale były jak "Nagi reżyser", to innych bym nie oglądał

Kamil Świtalski
Gdyby wszystkie japońskie seriale były jak "Nagi reżyser", to innych bym nie oglądał
Reklama

Nagi reżyser to dla mnie największe serialowe zaskoczenie ostatnich miesięcy. Japoński serial stworzony na zlecenie platformy Netflix... w ogóle nie przypomina japońskich serii TV — ale nie szkodzi. Bo zasiadając do serii, kompletnie nie mogłem się od niej oderwać!

W swoim życiu obejrzałem co najmniej kilkadziesiąt japońskich seriali. Ceniłem je za nieprzeciąganie tematu i bycie "czymś innym" serie tworzone za zachodzie. Trudno jednak ukryć, że to zupełnie inna szkoła: estetycznie, technicznie i... klimatycznie. Tamtejszy realizm potrafi zrazić do siebie już w pierwszych minutach. No nie da się ukryć, że nawet bardzo fajne kryminalne serie — nie każdemu przypadną do gustu. Debiutujący kilka dni temu, stworzony przy współpracy z Netflixem, Nagi reżyser (oryg. Zenra Kantoku) to zupełnie inna liga. Oglądając ten serial nie mogłem się bowiem oprzeć wrażeniu, że... oglądam amerykański serial w japońskich realiach — i z tamtejszymi aktorami.

Reklama


Przemysł pornograficzny w Japonii lat 80.

Japonia to inny świat — pod wieloma względami. Przemysł pornograficzny od lat wygląda tam zupełnie inaczej niż lokalnie. Mimo że to kraj który nie stroni od erotyki, cenzura jest na porządku dziennym — tym samym przemysł pornograficzny musi borykać się z zupełnie innymi problemami, niż tu. Nagi reżyser to historia (oparta na życiorysie) Toru Muranishi'ego. Bohatera który po stracie pracy w firmie sprzedającej encyklopedie i odkryciu że zdradza go żona — postanawia stworzyć nową jakość w branży, która — wydawałoby się — jest już nasycona. Ale jego pomysły — zarówno w formie kaset magnetofonowych, a później także magazynów i kaset wideo, okazują się hipnotyzować tłumy.

Poza pomysłami i ich realizacją, Muranishi i jego ekipa muszą po drodze uporać się z solidną dawką kłód, które rzucane im są pod nogi. Nagi reżyser to komediodramat, który ogląda się jednym tchem: co rusz licząc na szczęśliwe zakończenie, które... no co tu dużo mówić — cały czas nie nadchodzi.


Fantastyczni bohaterowie i akcja, w której nie ma czasu na przerwy

Rzadko kiedy zdarza mi się usiąść przed serialem i przerwać oglądanie dopiero, kiedy zabraknie odcinków. Nagiemu reżyserowi się to udało. I gdybym miał wymienić co w tym serialu było tak niezwykłego — trudno byłoby mi wskazać jedną rzecz. Bo na jego pozytywny odbiór złożył się cały zestaw czynników: kompletnie zaskakujące, jak na japoński serial, zdjęcia. Świetna ścieżka dźwiękowa. Wciągająca historia (jednak to życie pisze najlepsze scenariusze). Nieprzeciąganie akcji w nieskończoność. Bohaterowie, których da się lubić. Tak, Nagi reżyser urzekł mnie całością — ale od razu zastrzegam, że sam po prostu lubię japońskie seriale — i tutejsza zwariowana formuła jak najbardziej przypadła mi do gustu. Nie będę także ukrywał, że podglądanie starej Japonii przez pryzmat branży pornograficznej okazało się... niezwykle interesujące. A cała konstrukcja serialu sprawiła, że niemal wszystkich osiem odcinków wciągnąłem jeden za drugim — całe szczęście, że odkryłem serial w weekend ;-). I automatycznie seria wskoczyła na listę tych, na których kontynuację czekam z zapartym tchem — na szczęście Netflix potwierdził zamówienie drugiego sezonu. Teraz nic, tylko uzbroić się w cierpliwość!

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama