Gry

Killzone: Najemnik - recenzja

Mikołaj Dusiński
Killzone: Najemnik - recenzja
0

Killzone to jedna z najmocniejszych marek w portfolio Sony, tak mocna, że na jesieni najważniejszym ekskluzywnym tytułem na PS4 będzie właśnie kolejna odsłona serii. Ponadto żadna dotychczasowa gra o konflikcie Vektan z Helghastami nie była słaba. Czy Najemnikowi udało się podtrzymać ten korzystny t...

Killzone to jedna z najmocniejszych marek w portfolio Sony, tak mocna, że na jesieni najważniejszym ekskluzywnym tytułem na PS4 będzie właśnie kolejna odsłona serii. Ponadto żadna dotychczasowa gra o konflikcie Vektan z Helghastami nie była słaba. Czy Najemnikowi udało się podtrzymać ten korzystny trend?

Korciło mnie, aby rozpocząć recenzję frazą na temat tego, że PlayStation Vita jest już prawie martwa, a Killzone to jedna z ostatnich szans Sony na uratowanie rynkowego bytu konsoli, ale tak ostatecznie nie zrobiłem. Dlaczego? Bo doszedłem do wniosku, że grę powinno się oceniać tylko za to, czym jest, to znaczy czy obcowanie z nią na konkretnej platformie przynosi nam pozytywne doznania, czy też nie. Rolę biznesową, jaką dany tytuł ma spełnić, zostawmy pracownikom wydających je koncernów.

Swoją drogą owo wspomniane powyżej obcowanie z Killzone: Najemnik rozpoczęło się dla mnie od sporego zaskoczenia. Z różnych powodów, nad którymi nie chciałbym się tu rozwodzić, miałem do czynienia nie z wersją recenzencką, ale normalną, sklepową (dlatego też recenzja ukazuje się na naszej stronie dopiero teraz). Jakież było moje zdziwienie, gdy po odfoliowaniu pudełka moim oczom ukazał się cart z grą, ulotka wymienionego we wstępie do recenzji Kilzone: Shadow Fall i nic więcej. Wiem, że część koncernów, m.in. EA czy Ubi już jakiś czas temu wycofała się z umieszczania papierowych broszur w pudełkach grami tuszując redukowanie kosztów troską o ekologię, ale do niedawna w zakresie profesjonalnie przygotowanych książeczek można było na Sony liczyć. Szkoda.

Na szczęście po umieszczeniu nośnika w konsoli potwierdziło się, że w innym, znacznie ważniejszym, aspekcie tytuły ekskluzywne na maszynki japońskiego giganta wciąż nie zawodzą. Oprawa graficzna Najemnika powoduje natychmiastowy opad szczęki. Na pierwszy rzut oka nie odróżnia się jakością wykonania od swoich „dużych braci”. Widoczki pokazywane nam w trakcie skryptowanych sekwencji, jak chociażby rzut okiem na atakowane przez Helghastów Vektańskie miasto w trakcie lotu między budynkami sprawiają wrażenie, że mamy do czynienia z jeszcze większą produkcją niż to jest faktycznie. W akcji gra prezentuje się jednak również bardzo dobrze, pomieszczenia nie są zwykle puste, na ekranie potrafi się poruszać jednocześnie nawet kilkunastu dobrze animowanych (i obdarzonych przyzwoitym AI) żołnierzy różnych typów, a broń wygląda i działa satysfakcjonująco.

Krajobrazy nie odstają od Killzone’owego standardu. Mamy tutaj do czynienia z rozdartymi przez działania wojenne miastami zarówno na Vekcie, jak i Helganie, opuszczonymi biurami i urzędami państwowymi, czy różnego rodzaju instalacjami przemysłowymi. Jedyne co razi w oczy, to trafiające się nierzadko tekstury bardzo niskiej jakości. Jestem w stanie zrozumieć to w przypadku elementów tła czy oddalonych od centrum akcji powierzchni, ale bez sensu jest umieszczanie rozpikselowanych bitmap tam, gdzie bohater ma w ramach kolejnego celu wcisnąć przycisk. Takie sytuacje bardzo psują wczuwanie się w wydarzenia z kampanii. Należy też wspomnieć spadki animacji. O ile przez zdecydowaną większość czasu, zarówno w singlu, jak i w multi, zabawa jest ultrapłynna, to jeśli już trafi się „przycinka”, to jest ona bardzo dotkliwa. Gra potrafi się w trakcie bardzo intensywnych wymian ognia na kilka sekund zmienić w festiwal slajdów, po czym wraca do normy. Nie muszę wspominać jaką frustrację rodzi niezawiniony zgon w takim momencie.

Na szczęście niedoskonałości sterowanie nie mogą być obarczone winą za zejście głównego bohatera. Miałem pewne obawy co do jakości tego elementu, szczególnie mając w pamięci bardzo słabe wcześniejsze FPSy na PS Vita – Black Ops: Declassified oraz Resistance: Burning Skies. W tym przypadku jednak dwie małe gałki analogowe, przyciski oraz oba panele dotykowe sprawdzają się bardzo dobre. Twórcy postanowili nie eksperymentować i pozostawić tak wiele z oryginalnego schematu Killzone, jak się tylko dało. Innowację stanowi wykorzystywanie przedniego ekranu dotykowego do zmiany broni, aktywowania gadżetu czy granatów. To rozwiązanie sprawdza się bardzo dobrze, ponieważ ikonki umieszczono blisko lewego i prawego skraju ekranu, więc nie trzeba odrywać całej ręki od przycisków, aby wybrać odpowiednią opcję. Wymaga tego natomiast wyegzekwowanie brutalnych egzekucji (trzeba wykonać ruch przez ekran w odpowiednim kierunku), ale są one na tyle efektowne, że można tę niedogodność wybaczyć. Jeśli miałbym wymienić wady sterowania, to daje się lekko we znaki brak przycisków L3 i R3, przez co schylanie się i bieg są egzekwowane za pomocą tego samego przycisku. Gdy wciśniemy kółko stojąc zaczniemy się skradać, a w ruchu aktywuje się bieg. Trzeba się tego dłuższą chwilę uczyć, a alternatywny sposób przyspieszania (podwójne tapnięcie tylkego panelu) jest jeszcze mniej intuicyjny.

Kampania dla samotnego gracza stanowi solidny punkt programu. Dlaczego tylko solidny? Z dwóch powodów. Po pierwsze na podstawie zwiastunów można było się spodziewać, że historia Arrana Dannera pozwoli nam na większą swobodę w doborze kolejnych zadań i strony konfliktu. Killzone: Najemnik zdawało się być planowane jako produkcja podobna do Unit 13, czyli zbiór oderwanych od siebie krótkich misji splecionych (oby lepszym niż w U13) głównym wątkiem fabularnym. Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna – o swobodzie wyboru nie ma tutaj mowy, cała historia Arrana Dannera jest liniowa. Faktycznie przyjdzie nam tu kilkukrotnie zmienić stronę, wykonując część misji dla Vektan, a część dla Helghastów. Akcja gry dzieje się równolegle z pierwszymi dwoma odsłonami Killzone, ale znajomość ich fabuły nie jest wymagana, nowicjusze otrzymują niezbędną dawkę informacji w trakcie odpraw przed kolejnymi zadaniami. Fabuła nie porywa, choć jest logiczna i spełnia swoją funkcję, a jej największym atutem jest fakt pokazania, po raz pierwszy w historii serii, że wojska ISA nie były jedynie zbiorem nieskazitelnych bohaterów. Za to ewidentnie należy się autorom scenariusza plusik.

To co pozostało z prawdopodobnych pierwotnych założeń, to system wynagradzania naszego najemnika za każdą wykonaną akcję. Poza pochodzącym od zleceniodawców honorarium za ukończenie misji, do naszej kieszeni wpada także kasa za podnoszenie przedmiotów, zabijanie wrogów (zależnie od sposobu i „groźności” przeciwnika gotówki dostajemy mniej lub więcej) oraz zbieranie danych wywiadowczych. Z tymi ostatnimi wiąże się fajna minigierka w hakowanie, polegająca na szybkim dopasowywaniu kształtów geometrycznych do wzorów na  danym zamku cyfrowym, będąca kolejnym dobrym zastosowaniem przedniego panelu. Co ciekawe za każdą śmierć odbierana jest nam pewna pula pieniędzy, dwa razy większa jeśli zgon nastąpił z własnej winy.

Zdobyte pieniądze możemy oczywiście wymieniać na nowe rodzaje broni, zbroje i gadżety. Handlowanie z Blackjackiem, obdarzonym zgodnie ze schematem z hollywoodzkich filmów akcji mocnym rosyjskim akcentem, jest możliwe zarówno między misjami, jak i w ich trakcie, gdy znajdziemy odpowiedni kontener. Dzięki temu nigdy nie zabraknie nam odpowiedniego sprzętu. Możliwości jest całe mnóstwo. Ekwipunek da się dostosować do preferowanego stylu gry. Fani skradania wybiorą sobie na przykład karabin i pistolet z tłumikiem, zbroję zmniejszającą hałas, gdy się poruszają oraz kamuflaż maskujący. Przy okazji trzeba wspomnieć ,że granie po cichu jest utrudnione o tyle, że w grze nie ma opcji szybkiego restartu od ostatniego punktu kontrolnego, więc jeśli zostaniemy odkryci, to i tak czeka nas wymiana ognia albo czekanie aż któryś z przeciwników nas zabije i z uszczuplonym kontem powrócimy do checkpointu. Fani totalnej rozwałki mają równie szeroki wybór, na który składa się m.in. latający dron, czy bardzo efektywna, zamontowana na przedramieniu, wyrzutnia rakiet krótkiego zasięgu.

W poprzednim akapicie wspomniałem o głosie handlarza bronią, Blackjacka, warto więc rozwinąć wątek i opowiedzieć o polonizacji. Została ona przygotowana bardzo profesjonalnie, większość głosów dobrano dobrze do bohaterów, tylko niektóre pomniejsze postaci brzmią może trochę zbyt teatralnie czy niezgodnie ze swoją fizjonomią. Za osiągnięcie należy uznać znalezienie aktora, który wiarygodnie odegrał rolę ewakuowanego z ruin placówki dziecka ambasadora. Jako osoba mająca w pracy styczność z branżą filmową wiem, że jednym z najtrudniejszych zadań dla ekip dubbingowych jest właśnie odnalezienie odpowiednich kandydatów, a później praca z nieletnimi aktorami. Za wadę należy natomiast uznać brak możliwości wybrania oryginalnej ścieżki dźwiękowej. O ile jestem w stanie zrozumieć, że nie pojawiła się ona z powodu braku miejsca na nośniku z grą, to szkoda, że wydawca nie zdecydował się udostępnić jej do pobrania z PlayStation Network.

Wracając do kampanii, kolejne misje trwają około 30 minut, co dobrze wpasowuje się w specyfikę mobilnego grania. Niestety cały scenariusz nie jest długi. Jeśli nie wybraliśmy najwyższego poziomu trudności, to dziewięć misji pęka po kilku godzinach. Za wadę należy uznać praktyczny brak eksploracji, cały czas jesteśmy, zgodnie z tradycją serii, prowadzeni od starcia do starcia. Jeśli, tak jak ja, będziecie odbywali za jednym podejściem dłuższe sesje z Najemnikiem, to powtarzające się schematy mogą zacząć was męczyć. Praktycznie każde zadanie da się opisać w ten sposób – idź do celu, naciśnij przycisk, przetrwaj fale wrogów, następnie naciśnij kolejny przycisk, przejdź w kolejnego celu albo po cichu albo siejąc pożogę, tam zhakuj komputer, przetrwaj kolejne fale wrogów i salwuj się ucieczką do transportowca. Nawet okazjonalne przerywniki, w rodzaju celowniczka na szynach, nie zmieniają tego wrażenia, ponieważ są krótkie i bardzo typowe dla gatunku. Podkreślę jednak, że przy sesjach krótszych, „pociągowych”, problem ten nie powinien wystąpić, a każda z misji rozgrywana oddzielnie zapewni solidną dawkę emocji.

Na szczęście kopalnią dobrej, niemonotonnej zabawy okazuje się tryb multiplayer, do którego można przenieść cały dobytek zebrany w trakcie kampanii. Rekomendowałbym zresztą włączanie się do zabawy wieloosobowej dopiero po zaliczeniu scenariusza, w przeciwnym wypadku czeka was robienie w pierwszych meczach za mięso armatnie. Tryb wieloosobowy jest trochę inny od tego z odsłon na PS3, przede wszystkim dlatego, że bawić może się tylko ośmiu graczy. Nie stanowi to jednak wady, ponieważ mapy przygotowano tak, aby cały czas się coś na nich, mimo nielicznej obsady, działo. Na relatywnie niewielkiej przestrzeni dostępnych map umieszczono odpowiednio dużo wąskich korytarzy dla fanów broni krótkodystansowych, otwartych przestrzeni dla wykorzystania dronów czy rakiet oraz nieźle ukrytych wysokich stanowisk snajperskich. Wyleciał też podział na klasy żołnierzy, pozostało na szczęście niższe niż chociażby w Call of Duty tempo rozgrywki i pewna ociężałość ruchów bohaterów, od zawsze cechująca serię. Do dyspozycji graczy oddano trzy znane tryby, czyli każdy na każdego, drużynowe starcie oraz Strefę Wojny. Najbardziej wciągający jest oczywiście ten ostatni, w którym warunki zwycięstwa zmieniają się co jakiś czas.

Dobrym ruchem było zaimplementowanie w multi znanych z „singla” scen przesłuchań. Czasem gdy uda nam się zakraść po cichu do wroga i wygrać minigierkę z wykorzystaniem panelu dotykowego otrzymujemy dokładną lokalizację członków jego ekipy. Nie jest to jednak czynność bezkarna, ponieważ w trakcie wyciągania informacji możemy zostać zabici. Pomysłem zwiększającym atrakcyjność zabawy jest też zbieranie od zabitych przeciwników kolejnych kart z talii, których przyznawanie zależy od okoliczności i narzędzia zabójstwa. Chęć zebrania całej kolekcji będzie pewnie wielu graczy trzymało dłużej przy Najemniku, co zagwarantuje pełne serwery. Podobno w pierwszych dniach po premierze problem stanowiły przerywane w wyniku błędów mecze i wyrzucanie uczestników z rozgrywki. Mnie jednak taka sytuacja nie zdarzyła się ani razu, więc wszystko wskazuje, że ogromna, ważąca 1,1 GB łatka, której ściągnięcie zaproponowano mi od razu po odpaleniu gry załatała większość problemów.

Oferujący dzięki dopracowanemu multi nieograniczoną liczbę godzin dobrej zabawy Killzone: Najemnik jest najlepszą grą na PS Vita, tworzoną od początku z myślą o tym systemie, nie będącą reedycją czy remakiem. Co więcej, niewiele spośród tytułów zapowiedzianych na najbliższe miesiące na przenośną konsolę Sony, ma szanse choć zbliżyć się do tego poziomu jakościowego. Jeśli więc jesteście posiadaczami tej platformy i nie macie alergii na FPSy, to powinniście dać Najemnikowi szansę. Chociaż znając życie, to większość z was już kilka dni temu to zrobiła...

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu