Żyjące miasto jest wielkim organizmem, trudnym do odwzorowania w wirtualnym świecie. Ludzie to jego płuca, pieniądze to tlen, a biznes to serce. Żeby ...
Żyjące miasto jest wielkim organizmem, trudnym do odwzorowania w wirtualnym świecie. Ludzie to jego płuca, pieniądze to tlen, a biznes to serce. Żeby dobrze w nim funkcjonować trzeba być wytrwałym i przekornym – zwłaszcza w Los Santos, czyli cyfrowej kopii Los Angeles, w której trafiają na siebie bohaterowie GTA V.
Obyczajowa warstwa gry, komentująca w krzywym zwierciadle rzeczywistość USA i interesy, którymi żyją okolice Hollywood nie zawodzi i często wzbija się na swe wyżyny. Seria żyje tym od lat, łącząc wręcz kabaretowe dialogi z mocnymi, gangsterskimi akcjami, podczas których zaczynamy lubić prezentowane na ekranie postaci. Przestępców, morderców i złodziei. W „piątce” na pierwszy plan wysuwa się jednak inny element: zabawa w najczystszej formie.
Dam Ci wszystko, sam zostanę z niczym
Esencją gry studia Rockstar jest strzelanie, które zostało mocno uproszczone. Podczas przełączania broni czas zwalnia, do zabicia przeciwnika wystarczą przeważnie dwa naboje, a autocelowanie robi wszystko za nas. Wymiany ognia przeważnie polegają na schowaniu się za ścianą i wciskaniu na przemian L2 i R2 (na X360 LT i RT), czyli wycelowaniu i oddaniu strzału. Jest to najskuteczniejsza i często jedyna opcja, by wyjść cało z kolejnych zasadzek. Można mieć mieszane uczucia co do tego rozwiązania, ale nie da się zaprzeczyć, że dzięki niemu gra nabrała dynamiki. W przeciwieństwie do wielu innych tytułów gdzie tylko chowamy się za murkiem, liczymy naboje i co jakiś czas przystajemy się wychylać, by zregenerować energię tu możemy naprawdę iść na przebój i w efektowny sposób pokonać oddział przeciwników. Poza tym, gdyby nie autocelowanie to większość graczy pewnie nie dałaby rady błyskawicznie przestrzelić szyby helikoptera tak, by zabić pilota i obserwować jak jego śmiercionośna maszyna rozbija się na ziemi. A to częsty i jakże przyjemny motyw w GTA V.
Obserwowanie wybuchów zawsze ma w sobie to coś – ten motyw się nie starzeje. Oddano zatem do naszej dyspozycji nie tylko karabiny i pistolety, ale i zdalnie odpalane bomby, granatnik, granaty, wyrzutnię rakiet, a nawet kanister z benzyną pozwalający na zrobienie pięknego ogniska z opon, blachy i eksplodujących silników, w samym centrum miasta. Łącząc to z bardzo dobrym przemieszczaniem się między osłonami i strzelaniem do masy przeciwników otrzymujemy przystępną, łatwą do zaakceptowania grę akcji. Kiedy jednak nie szalejemy z bronią, robimy drugą flagową dla serii rzecz: jeździmy autem. Z przyjemnością stwierdzam, że model jazdy został poprawiony względem poprzedników i przyprawiony bardzo dobrym systemem zniszczeń. Mknięcie przez miasto po to, by wbić się z pełną prędkością w jakiegoś biedaka na skrzyżowaniu i wręcz wylecieć w powietrze, wirując wokół własnej osi, to częsty widok, pokazujący nieco bardziej arcade’ową twarz serii. Od chwili chwycenia za kółko możemy bowiem w niezobowiązujący sposób gnać przez całe Los Santos i sprawdzać kolejne zakamarki tego gigantycznego świata. Kradzieże kolejnych wózków są banalnie proste, ucieczki przed policją nieco frustrujące, a inni kierowcy potrafią zachować się jak kompletni kretyni, bezczelnie zajeżdżając nam drogę – jest zatem dokładnie tak jak powinno być.
Wielkie małe rzeczy
Podobnie jak w GTA: San Andreas, w GTA V dostaliśmy do dyspozycji cały stan. Tym razem składa się on z górzystego miasta posiadającego wielki port, lotnisko i efektowne centrum, oraz połaci przyrody z górami, pustynią, jeziorami i otaczającym wszystko oceanem. Świat jest otwarty od samego początku i zabawa w zwiedzanie go to wieczna eskapada, której przewodzi podziw dla programistów i projektantów pracujących w Rockstar.
Zacznijmy od tego, że gra momentami zapiera dech w piersiach dzięki fantastycznym efektom świetlnym i chmurom, które zostały doskonale odwzorowane i malowniczo współpracują ze światłem słonecznym starającym się przez nie przebić. Wszędzie coś się dzieje. Kiedy jedziemy ulicami miasta widzimy gromady przechodniów - ludzie rozmawiają przez telefon, kłócą się, palą papierosy, jeżdżą na rowerach. W parkach i bulwarach biegają, ćwiczą jogę i odpoczywają na ławkach. Przy plaży znajduje się siłownia pod chmurką pełna naprężonych mężczyzn, obok być może spostrzeżemy psa ujadającego na włączone radio, tuż przy przystani ze skuterami wodnymi, którymi możemy się ścigać lub podpłynąć do krążącego nieopodal jachtu. Z jachtu wskakujemy do wody, by zanurkować w jej wspaniałościach. Wracając do domu trafimy do biednych dzielnic pełnych boisk, odrapanych ścian, płotów, oznaczeń drogowych, plakatów, bilboardów, koszy na śmieci, kontenerów – wszystkiego co można zobaczyć na ulicy. I jest to obraz niemal kompletny, wiele jest bowiem gier starających się udawać rzeczywistość, żaden z otwartych światów nie robi tego jednak tak sugestywnie jak GTA V, które z przywiązania uwagi do najmniejszych detali zbudowało sobie pomnik.
Krajobraz został maksymalnie zróżnicowany dzięki kolejnym trawniczkom, płotkom, skrzynkom, bramom i skrzyżowaniom. Praktycznie każde jest inne i ocieka toną malutkich elementów budujących wrażenie obserwowania żyjącego świata. Podobnie jest zresztą na obszarach wiejskich i pustynnych, gdzie kolejne baraki prezentują się niemal jak wysypiska śmieci, przydrożne knajpki starają się przykuć uwagę niezwykłym wykończeniem, a w okolicy krążą kojoty i jelenie, na które możemy polować. Nad głową przelatują samoloty, helikoptery i sterowce, miasta przecinają linie pociągów, lakiery najlepszych samochodów odbijają twarze właścicieli, tuż przed trafieniem do ekipy tuningującej mogącej zmienić niemal każdy wózek w potwora zrywającego asfalt.
Powinniście wiedzieć, że nie wymieniłem tu nawet połowy drobnych elementów tej gry, która pozwala nawet na śledzenie naszych znajomych (w sensie: tych wirtualnych) na serwisach społecznościowych i wykupywanie, oraz sprzedawanie giełdowych akcji firm, których placówki często mijamy. Mówiąc o rozbudowaniu środowiska GTA V można odnieść wrażenie, że słowo „ogrom” jest zwyczajnie za słabe.
Trzech gniewnych ludzi
Do dyspozycji oddano nam trójkę bohaterów wplątujących się w ogromną intrygę. Michael jako emerytowany bandyta korzysta z programu ochrony świadków – jego świat składa się z picia na kanapie, oglądania starych filmów, kłótni z rodziną i wizyt u terapeuty. Franklin to młody chłopak z getta, chcący wyrwać się z rzeczywistości opanowanej przez uliczne gangi – nienormalna ciotka i pozbawiony większych ambicji kumpel Lamar, utrudniają mu jednak to zadanie. Na szczęście wraz z wpadnięciem na Michaela ulega to zmianie i może wziąć udział w skokach za prawdziwe pieniądze… Po drugiej stronie Stanu mieszka sobie Trevor. Odrażający typ, psychicznie chory, kanibal, wiejski producent metaamfetaminy, posiadający dwóch druhów-idiotów, którzy wierzą, że jego „firma” Trevor Philips Industries to coś więcej niż fantazja mordercy i przemytnika broni.
Dzięki podziale akcji mniej więcej po równo na tych panów możemy w ciekawy sposób posmakować różnych rodzajów misji idealnie pasujących do ich charakterów. Przypomina to zresztą połączenie kilku gier w jednym, wielkim tytule. Życie Michaela jest uzależnione od grubych ryb, z którymi potrafi rozmawiać i współpracować, to od niego zaczynają się wszystkie najważniejsze akcje – jego fragmenty są jakby wyciągnięte z serii Mafia. Trevor to zwykły czubek pragnący rozwałki, łamiący wszelkie logiczne założenia gry (co gryzie się z jej wydźwiękiem i niepotrzebnie zmienia fajną historię w ciąg niesamowitych akcji), kiedy wcielamy się w niego wszystko jest możliwe: to taka brudna odpowiedź na Saints Row. Franklin jest za to dość małomównym gościem z osiedla, pomocnym, nie chcącym pakować się w bezsensowne intrygi. Zaczyna od zera, od drobnych zadań, by dojść na sam szczyt przestępczego światka Los Santos – to on jest klasycznym bohaterem z GTA. Między całą trojką możemy przełączać się w dowolnym momencie, poza czasem gdy wykonujemy misje i uciekamy przed policją, wyjątkiem są specjalne zadania, wykonywane wspólnie przez cały gang. Są to wielkie napady, które stanowią największą nowość w GTA V.
Dzielimy łup
Nie będę ukrywał, że większość dodatkowych rzeczy, takich jak skoki ze spadochronem, gra w tenisa czy wizyta w kinie wykonywałem w tej grze dosłownie raz, nie czując potrzeby wracania do nich. Ot, jest tu kilka możliwości, każdą zobaczyłem i poczułem, że to wystarczy. Nie dają nam nic specjalnego, pełniąc funkcję zapełnienia gigantycznego świata, tak by było w nim coś więcej niż jeżdżenie od punktu na mapie do punktu na mapie, by wykonać misję. Zauważyłem za to, że podział na kilku bohaterów paradoksalnie pomniejszył historię, gdyż każdy z nich ma malutką świtę: Franklin ma praktycznie jednego kumpla, a Trevor dwóch zastraszonych wieśniaków. Michael użera się chociaż z trzyosobową rodziną, ale też zabrakło mu np. wścibskiego sąsiada nie wiedzącego, że mieszka koło mistrza napadów rabunkowych. Tak samo Trevor powinien mieć cały czas policję na karku, rozwinięty wątek znajomości z podobnymi mu psycholami, a Franklin przebywać wśród przyjaciół powiązanych z gangami. W poprzednich odsłonach cyklu relacje towarzyskie bohaterów były o wiele bardziej rozwinięte – sam Niko (GTA IV) współpracował z masą ciekawych ludzi. Niestety w GTA V przewija nam się przez ekran praktycznie tylko dwójka skorumpowanych (i irytujących) rządowych agentów, miliarder i w zasadzie to wszystko. Reszta postaci dostaje tylko małe epizody.
Fakt ten zamazują jednak relacje między głównymi bohaterami – ich żale i interesy, wyrażone przede wszystkim we wspólnych rabunkach to często małe mistrzostwa świata. A trzeba też przyznać, że to co razem wyczyniają, to naprawdę pamiętne akcje. Co jakiś czas kroi się nam bowiem gruba robota, do której potrzeba przygotować np. śmieciarkę, maski, wóz strażacki, stroje, przepustki czy specjalne pojazdy. Zanim je załatwimy wybieramy między dwoma sposobami na wykonanie skoku, zatrudniamy ekipę i myślimy nad drogą ucieczki z miejsca zbrodni. Po etapie planowania ruszamy na jedne z najlepiej zaprojektowanych, najbardziej widowiskowych i wyjątkowych fragmentów w historii gier wideo. Wysadzanie kontenerowców, przeloty między wieżowcami i jazda motocrossem po wagonach pociągu to naprawdę ułamek tego co zobaczycie podczas gry – tym bardziej wypada żałować tego, że elementów tych jest tu stosunkowo niewiele. Niestety większość zabawy to misje typowe dla cyklu i trudno być przez nie zaskoczonym, choć i tutaj scenarzyści potrafią wspiąć się na wyżyny zarówno humoru jak i kontrowersji pokazując mocną krytykę wycelowaną w kierunku rządów Stanów Zjednoczony (na szczęście jednak nie wkraczamy tu nigdy na zbyt poważny ton). W GTA V gra się dla podziwiania pięknego otoczenia i wykonywania wielkich skoków – szkoda zatem, że jest ich tu tak niewiele (spodziewałem się, że będą motywem przewodnim gry), a ich planowanie to tylko wybór między opcją A, a opcją B.
Te kilka słów goryczy nie zmienia jednak ogromu uznania jakim darzę dzieło Rockstar. Po jego ukończeniu czułem się jakbym skończył nowy, długi serial gangsterski z HBO – tylko lepszy bo mogłem go dosłownie pokierować i zwiedzić, wcielając się w kolejnych bohaterów na tak długo jak tylko miałem ochotę. Ponieważ każda misja zajmuje nam około 10-20 minut poczucie epizodyczności jest jeszcze większe, a ogrom smaczków na każdym kroku uświadamia, że pięć lat produkcji nie poszło na marne i widać je dosłownie każdym metrze kwadratowym San Andreas.
GTA V to gigantyczna sprawa, posiadająca kilka problemów i swą wyjątkową magię. Aż się boję myśleć co będzie gdy karty zostaną w pełni odsłonięte i tryb sieciowy (GTA Online) w końcu ruszy, pierwszego października. Ja bawiłem się przez jakieś 35 godzin, nie mogąc myśleć praktycznie o niczym innym jak o kolejnej wielkiej akcji czekającej na Michaela, Franklina i Trevora – postaci, o których warto będzie otwarcie podyskutować za kilka tygodni, gdy większości graczy uda się już obejrzeć zakończenie ich historii.
Największa gra AAA wylądowała i powinniście mieć ją w swojej kolekcji.
- P.S. Polska wersja językowa (napisy) sprawdzają się naprawdę bardzo dobrze - tłumaczom należą się gratulacje.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu