Gdzie się nie obejrzeć, tam premiera goni premierę. Gra za grą, film za filmem, książka za książką... że o serialach i podcastach nawet nie wspomnę — bo tutaj sprawy są jeszcze bardziej szalone, od kiedy Netflix i spółka zaczęli dokładać swoje cegiełki do niekończącej się listy nowości. Dwoiłem się i troiłem, by za wszystkim nadążyć. By wiedzieć co jest modne, by wiedzieć o czym się rozmawia w towarzystwie, by... właściwie to nie wiem. Ale cieszę się że dorosłem do tego, że nie ma to żadnego sensu — bo w końcu znalazłem się w punkcie, gdzie rzeczy które zwykły być dla mnie przyjemnością, zaczęły mnie męczyć.
Popkultorowe FOMO już za mną. W końcu przestałem przejmować tym, że nie nadążam
Od miłości do niechęci — granica okazała się niezwykle cienka
Książek, podobnie jak i gier wideo, nigdy w moim życiu nie brakowało. Zawsze chętnie sięgałem nie tylko po nowości, ale z przyjemnością wracałem też do znanych i lubianych klasyków. Z własnych kolekcji, z bibliotecznych półek czy od znajomych. Po drodze zaplątały się w to wszystko jeszcze komiksy, bo filmy nigdy nie miały u mnie zbyt dużo uwagi — oglądam ich co najwyżej kilka w ciągu roku. Pewnego dnia jednak pojawiły się seriale — już w erze internetu. Zaczęło się niewinnie, od jednej czy dwóch serii. Nim się jednak obejrzałem, było ich znacznie więcej — a wraz z zainteresowaniem tematem, na liście pojawiały się kolejne produkcje do nadrobienia czy też nowości, na które ostrzyłem sobie ząbki. Nawet kiedy zaczynały mnie nudzić: nie potrafiłem przerwać ot tak, w połowie. A Netflix bezlitośnie serwował kolejne pełne sezony, zaś kolejne doskonałe promocje doprowadziły do niemałej kupki wstydu. Bo przecież to klasyka, trzeba znać — myślałem. I męczyłem od serii do serii, kosztem snu — i pewnie częściowo też codziennych obowiązków. Zamiast zrobić coś, co dałoby mi frajdę, grałem w kolejną nudną grę i powoli przewracałem do końca kartki książki, która niczym mnie nie ujęła. Ale po skończeniu: mogłem odhaczyć i być pewien, że mi się nie podobała od początku do końca. Tylko... tak właściwie po co? Szczerze — obecnie nie mam odpowiedzi na to pytanie.
Przyjemność stała się obowiązkiem
Nastał taki etap, kiedy rzeczy po które jeszcze kilka lat wcześniej sięgałem z ogromną radością, były... codziennością — i to wcale nie w dobrym tego słowa znaczeniu. Z perspektywy czasu wiem, że to było głupie. Bo o ile na uczelnię niektóre książki kończyłem z musu, podobnie zresztą jak gry do recenzji, to sięgając po popkulturę prywatnie uznałem, że to głupie. To ma dawać radość — pozwolić się odprężyć i spędzić miło czas. Problem polega jednak na tym, że nie ważne jak dużo popkultury pochłaniałem, zawsze byłem do tyłu. Bo trudno było to wszystko pogodzić, aż w końcu... się poddałem. I to była najlepsza decyzja, jaką w tej kwestii podjąłem.
Wyluzowałem — oglądałem i grałem dużo mniej. Ale to nie szkodzi, bo przestałem się spieszyć i nadrabiać, teraz to ja narzuciłem tempo i było mi z tym super. A to, że nie ogrywałem najnowszej produkcji, a tytuł sprzed dwóch czy dwudziestu lat? Najwyraźniej uznałem, że jest wart mojego czasu. Podobnie zresztą sprawy mają się w kwestii seriali — co z tego, że seria ma na karku już kilkanaście lat, skoro wciąż niezwykle przyjemnie się ją ogląda. Nawet kosztem najlepszych seriali ostatnich lat — bo przez zmianę podejścia nie miałem jeszcze czasu obejrzeć nawet jednego odcinka Gry o Tron. Trudno, może kiedyś te braki nadrobię, albo przynajmniej dam jej szansę — w końcu czymś musiała sobie zaskarbić serca milionów widzów na całym świecie, prawda?
Najbardziej żałuję tego, że zmiana podejścia zajęła mi tyle czasu. I tyle czasu straciłem na nadrabianiu, tudzież zapoznawaniu się z rzeczami, które w gruncie rzeczy w ogóle mi się nie podobały. Teraz już nie tylko nie mam problemów z "nie byciem na bieżąco", ale też bez większego problemu potrafię przerwać zabawę w połowie jeżeli uznam, że to nie to. I bardzo mi z tym dobrze. Byłem głupi, ale pocieszam się tym, że późno, niż wcale.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu