Sprawa serwisu Ashley Madison i wycieku danych, jaki zaliczono tam w poprzednich tygodniach, nie przestaje interesować mediów. Nawet mnie to szczególn...
Ashley Madison chwali się nowymi użytkownikami – afera zadziałała jak reklama
Sprawa serwisu Ashley Madison i wycieku danych, jaki zaliczono tam w poprzednich tygodniach, nie przestaje interesować mediów. Nawet mnie to szczególnie nie dziwi, temat mocny i przykuwający uwagę, można z tego długo wyciskać soki na wszelkie możliwe sposoby. Interesujące jest jednak to, że pojawiają się nowe wątki, firma stojąca za serwisem odwraca uwagę od problemu i chwali się kolejnymi użytkownikami. To już staje się scenariuszem na niezłą operę mydlaną.
Władze serwisu poinformowały, że tylko w ubiegłym tygodniu pozyskano kilkaset tysiące nowych użytkowników, w tym kilkadziesiąt tysięcy kobiet. Wierzyć w to? Ja wierzę. Miliony ludzi na całym świecie mogły nie wiedzieć o istnieniu tego serwisu (jestem przykładem), ale przez ostatnie tygodnie nasłuchali i naczytali się na jego temat, serwis otrzymał reklamę, za którą musiałby zapłacić grube pieniądze. Ktoś stwierdzi, że to raczej antyreklama, ale niektórzy odpowiedzą: nie jest istotne, jak mówią - ważne, że mówią. I w tym przypadku ta zasada może mieć zastosowanie.
Nie twierdzę, że nowi użytkownicy podają pełne dane i nie biorą pod uwagę ataku hakerskiego, wycieku personaliów. Większość pewnie założyła konta korzystając z fikcyjnych danych. Jedni zrobili to z ciekawości, by sprawdzić, jak wygląda taki serwis, innych skusiła wizja gorącego romansu z czyjąś żoną. Jeszcze inni mogą nawet podawać prawdziwe dane, bo im nie zależy - nie mają żony/męża, rodziny, pracodawcą i środowiskiem raczej się nie przejmują. Patrząc na sprawę w ten sposób, można mówić nawet o sukcesie - nowi ludzie to szansa na większe zyski, niech media dalej podkręcają temat, bo najwyraźniej przynosi to korzyści.
Może wszystko byłoby ok (z punktu widzenia serwisu), gdyby media utrzymały narrację "hakerską", wyciekową i pouczającą. Sęk w tym, że pojawiły się nowe wątki i stanowią one dla Ashley Madison większe zagrożenie niż wyciek informacji. Hakerzy przegrywają tu z dziennikarzami. Ci ostatni na bazie dostępnych danych postanowili sprawdzić np. podział płciowy użytkowników strony i okazało się, że kobiet jest tam niewiele. Przynajmniej tych aktywnych, użytkowniczek, które faktycznie nimi są. Część kont należy uznać za widma, część jest natomiast podejrzana i mogła powstać na zlecenie serwisu. Boty do napędzania ruchu. Miały wabić mężczyzn, którzy wyciągali portfele i płacili za możliwość skontaktowania się z przedstawicielkami płci pięknej.
Taki zarzut wygląda już niebezpiecznie dla strony - jeśli użytkownicy dowiedzą się, że pań (tych żywych i gotowych na "przygody") jest niewiele, to mogą zrezygnować z serwisu, przejść do konkurencji. Trochę dziwnie to wygląda, ale jeśli serwisu nie zabije atak hakerski i wyciek danych, mogą to zrobić rewelacje dziennikarskie dotyczace rzekomych praktyk firmy stojącej za stroną. Dlatego serwis reaguje i przekonuje, że panie są żywe, naliczyć można ich sporo, nie stanowią wyłącznie "wirtualnego lepu".
Patrzę na to wszystko i dostrzegam narastającą absurdalność sytuacji: serwis twierdzi, że ma się dobrze po atakach, chociaż wcześniej było tam widać chaos i panikę, jednocześnie daje do zrozumienia, że staje się ofiarą działań nie tylko hakerów, ale i dziennikarzy, stronie przybywało użytkowników, gdy wyciekły dane, lecz może ich ubywać, gdy okaże się, że do zdrady namawiały boty, firma rozbija nadzieje "klientów", którzy łudzą się, że teraz zwalą wszystko na boty i powiedzą, że ktoś się pod nich podszył... Materiał na serial. O problemach pierwszego świata.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu