The Walking Dead to dla mnie zdecydowanie gra 2012 roku. Od wielu lat nic nie poruszyło mnie tak mocno, jak historia Lee, Clementine i całej reszty gr...
The Walking Dead to dla mnie zdecydowanie gra 2012 roku. Od wielu lat nic nie poruszyło mnie tak mocno, jak historia Lee, Clementine i całej reszty grupy, przedstawiona przy akompaniamencie jęków i stęków żywych trupów. Gra, która przyniosła studiu Telltale Games sławę poza światem miłośników gatunku, doczekała się pierwszego, i prawdopodobnie jedynego, DLC. Żeby opowiedzieć historię, która zwaliła nas z nóg, potrzebne było pięć epizodów. Czy jeden, a w dodatku podzielony na kolejne pięć mikro-historii, jest w stanie nas wciągnąć?
Moim zdaniem tak, ale odstaje od genialnego oryginału, przynajmniej na kilka kroków. Dlaczego tak się stało?
Mechanika niemalże nie zmieniła się w stosunku do pierwszych pięciu epizodów. Pojawił się nowy rodzaj QTE, ale właściwie to nikogo to chyba specjalnie nie powinno obchodzić, tym bardziej że zupełnie czymś innym The Walking Dead stało i stać będzie. Stało fabułą, dialogami, postaciami i wyborami.Te ostatnie, chociaż iluzoryczne, sprawiały w ostatecznym rozrachunku, że TWD było w dużej mierze grą o nas samych.
400 Days przybliża nam krótki zarys fragmentów ułamków tego, z czym musiało się zmagać pięciu ocalałych, na przestrzeni tytułowych 400 dni. Jest dokładnie tak jak powiedziałem – każdy z mini-epizodów skupia się na fragmencie danego wydarzenia, które nie wyczerpuje w żaden sposób tego, co przeżywali bohaterowie. Czasami jest to jedna scena, innym razem dwie. Nie więcej.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że twórcy DLC, postanowili pójść na łatwiznę. Sequele gier AAA tworzone są zazwyczaj na zasadzie „bigger, better, and more badass”, tutaj postanowiono zszokować bardziej, zaserwować bardziej bolesne wybory i które jednocześnie będą miały (przynajmniej w teorii) poważniejsze reperkusje. Chociaż grafika nigdy nie była mocną stroną The Walking Dead, nawet kiedy weźmiemy poprawkę na specyficzny styl, to mam wrażenie, że w DLC jest jeszcze gorzej. Otoczenie wydaje się niezwykle sterylne, wygląda trochę jak scena teatru, na której rozłożone są tylko niezbędne rekwizyty.
Nie spodziewałem się, że to powiem, ale zabrakło w 400 Days jakichś przestojów, momentów w których moglibyśmy poszperać, albo chociaż się rozejrzeć. Zapomnijcie o jakichkolwiek zagadkach. Nie ma żadnych. Jest pojedyncza scena, może dwie, trudny wybór, a potem lecimy dalej. Żadnego suspensu, po prostu migawki. Efekt jest taki, że zupełnie nie możemy zżyć się z postaciami.
Stało się to, czego wiele osób się obawiało – The Walking Dead: 400 Days niestety umknęło to, co przyciągało do podstawowej wersji gry. Jeżeli buduje się produkt oparty na emocjach, to niestety ciężko jest je wygenerować w ciągu dwudziestu minut. A mniej więcej trwa każdy z mini-epizodów. Łącznie z epilogiem daje to około dwóch godzin gry, podczas których serce mocniej Wam nie zabije, ewentualnie przyspieszy delikatnie. Z drugiej strony, dodatek kosztuje tylko pięć euro (około 21 złotych). Jeżeli jesteście spragnieni zombie, to możecie kupić. Jeżeli nie, to poczekajcie, albo w ogóle sobie odpuśćcie, a za zaoszczędzone pieniądze zafundujcie sobie bilet na World War Z, które właśnie wchodzi do kin.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu