50 centymetrów – tyle wynosiłaby odległość między głowami rozmawiających osób, gdyby zwyczaje z komunikatorów przenieść do świata rzeczywistego.
To słyszał każdy, kogo dziecko, raczej młodsze niż starsze, spędziło ostatni rok – z przerwami – na Teamsie. Pani mówiła, że nie wie, kto to robi, ale się dowie, ale surowo zabrania… - a przecież nieporozumienie było czysto językowe. W myszy jest coś z zabawki, rączki same klikają w okolicach ikon mikrofonu i kamery, jakimś fatalnym zbiegiem okoliczności objaśnienie z Teamsa po samodzielnym wyłączeniu mikrofonu brzmi: „zostałeś wyciszony” (zamiast, powiedzmy, „wyłączyłeś mikrofon”).
Osobliwości społeczne są jeszcze ciekawsze; „Pani” lub „Pan”, szefowa lub kolega z korporacji siedzą przed laptopem: jakość kamery i sieci, trudno, rzecz obiektywna; kąt nachylenia matrycy – nie zawsze się o tym pamięta, zwłaszcza gdy człowiek musi jednocześnie z tego laptopa korzystać; patrzeć w kamerę, a nie na ekran – na dłużej niewykonalne. Według badań 40% czasu patrzymy na samych siebie, co prowadzi do zaburzeń samooceny. Przy czym problem jest nie tylko estetyczny. Twarz wypełniająca cały ekran odpowiada odległości 50 centymetrów w świecie rzeczywistym, a więc dystansowi, który nie jest już neutralny, odbiera się go zwykle jako flirt albo zagrożenie. Wybierzmy flirt, ale w ten sposób i tak nie zniknie problem podstawowy: skrócenie dystansu osłabia możliwości poznawcze.
To nie wszystko; jak sprawdzili badacze z Uniwersytetu Stanford źródłem zmęczenia psychicznego jest ciągłe patrzenie w oczy (nie ma tu prawdziwej przestrzeni, więc wzrok nie ma gdzie naturalnie meandrować), przymus mówienia o 15% głośniej niż zwykle, a oczywista eliminacja mowy ciała powoduje, że negocjacje są właściwie niemożliwe, co najmniej niezwykle trudne. Kobiety zgłaszają, że są (jeszcze) częściej ignorowane niż zwykle.
Z drugiej strony zauważa się, że jest jakoś bardziej demokratycznie, bo nieważne kto obok kogo siedzi. Co raczej nie dotyczy uczniów, którzy tęsknią za samym siedzeniem w klasie, w grupie. Stracone pokolenie? Niekoniecznie, raczej chętnie powtarzany komunał, opierający się na dziwacznym założeniu, że skuteczność nauczania w szkole wynosi 100%, do których możliwości nauczyciela zdalnego nawet się nie zbliżają – jakby szkoła przed epidemią była wzorcem doskonałości. Jednocześnie nawet powierzchowna, rodzicielska obserwacja potwierdza, że nauczyciel, który z wielu powodów był dobry w klasie, niewiele traci, często – zyskuje.
Jeszcze trudniej ocenić sytuację dorosłych. Może za często mówi się o badaniach, które wskazują na wzrost wydajności tych, którzy z biura przenieśli się do domu? To prawda, ale przyczyna jest nieokreślona: pracujemy lepiej w tym domowym komforcie, czy pracujemy lepiej, ponieważ boimy się zwolnienia – jak mówią inne badania. Wzrósł ruch mejlowy po godzinach pracy, a tych godzin jest często więcej niż w biurze (gdzie ten czas zaoszczędzony na dojazdach?). Ci, którzy w czasie epidemii rozpoczęli nową pracę, mają kłopot z poczuciem przynależności do zespołu – jakieś minimum socjalizacji w świecie rzeczywistym jest – okazuje się – konieczne. No i są jeszcze ludzie doświadczeni, którzy od lat pracują zdalnie. Ich opinie są wymowne, bo to jest jednak coś innego, gdy o pewnej godzinie wyłączasz komputer i wychodzisz swobodnie z domu, w życie. Opowieści są różne, wyjaśnienia niepewne, najważniejsze może, że ludzie mówią o swoim doświadczeniu, mimo że w jakimś stopniu wszyscy zostaliśmy „wyciszeni”. „Wyciszony” – to w końcu trochę lepiej niż „uciszony”, wciąż jednak znacznie gorzej niż „ucieszony”.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu