Felietony

Polacy nie czytają książek – a może być jeszcze gorzej

Jakub Szczęsny

Człowiek, bloger, maszyna do pisania. Społeczny as...

47

Punktem wyjściowym dla tego, dłuższego nieco tekstu jest pomysł polityków dwóch największych partii w polskim parlamencie, by do listy lektur dołączyć "Raport Witolda", który napisał sam rtm. Pilecki. Może nie tyle sam pomysł, co wypowiedź Jacka Żakowskiego, publicysty "Polityki", który na antenie T...

Punktem wyjściowym dla tego, dłuższego nieco tekstu jest pomysł polityków dwóch największych partii w polskim parlamencie, by do listy lektur dołączyć "Raport Witolda", który napisał sam rtm. Pilecki. Może nie tyle sam pomysł, co wypowiedź Jacka Żakowskiego, publicysty "Polityki", który na antenie TOK FM skomentował tę sprawę, przy okazji proponując refleksję nad tym, czego w ogóle uczy szkoła. I tutaj Jackowi Żakowskiemu trzeba przyznać rację, bo w tym może tkwić istota problemu - a ten istnieje. Nie czytamy książek.

Czytanie lektur to nie czytanie

Wśród uczniów, na których nakłada się obowiązek czytania książek istnieją trzy grupy - akurat dobrze pamiętam okres, w którym wymagało się ode mnie znajomości zapisanych w liście lektur. O ile czytanie "Zbrodni i Kary", czy "Chłopów" było w miarę ciekawym obowiązkiem, tak m. in "Nad Niemnem" najchętniej bym wyrzucił przez okno - z całym szacunkiem dla Elizy Orzeszkowej. Ten tytuł jest tak niemiłosiernie nudny, że właściwie nie dziwię się uczniom, że stronią od choćby dotknięcia tej książki, zwłaszcza, że jeszcze przed tym, jak zostanie im nakazane zabranie się za ten tytuł, starsi koledzy przestrzegają ich przed "walorami" tej książki. W liceum przeczytałem naprawdę mało lektur obowiązkowych i powiem Wam więcej - kiedy nie wisi nade mną już bat w postaci polonistki gotowej założyć hodowlę pał w dzienniku, bardzo chętnie wracam do tych tytułów i czyta mi się je o wiele przyjemniej.

Trzy grupy - ci, którzy czytają i płaczą - choć wkuwają na blachę nawet najmniej istotne elementy; ci, którzy czytają i mają z głowy oraz hardkorzy, którzy nie przeczytają wcale, bo mają gdzieś.

Po raz pierwszy zniechęciłem się do książek właśnie dzięki szkole. Oczywiście moje negatywne uczucia były ograniczone tylko do dzieł wymaganych przez Ministerstwo Edukacji. Inne rzeczy mogłem czytać i czytać - bez żadnego bólu i oznaki nudy. Sam dobierałem sobie to, co mnie interesowało i nie mogę powiedzieć, że w życiu przeczytałem zbyt mało. Przeczytałem tyle, ile chciałem. Problem w tym, że szkoła wcale tego nie doceniała.

Bo jak już raz przeczytałem lekturę (co prawda w bólach), to zamiast naprawdę wziąć się za analizę tego dzieła, zapowiedziano groźnie wyglądający sprawdzian, dzięki któremu zmarnowano godzinę lekcyjną. W ciągu 45 minut pracownik fizyczny w pobliskiej hucie wypocił niemało wody, lekarz uratował komuś życie, a polonistka miała czas na to, by albo popatrzyć na nas, również pocących się nad idiotycznym sprawdzianem, lub odwalić swoją robotę z innymi sprawdzianami, których nie zdążyła przejrzeć w domu.

Gdyby tylko to był "zdrowy" sprawdzian, może bym to przebolał. Ale jeżeli z książki mającej 500 stron mam wyłapać kolor tego i tego elementu wyposażenia domu, czy przypomnieć sobie jakiś zupełnie nieistotny w książce wątek, to ja bardzo dziękuję za taki sprawdzian i wolę tego nie czytać. Na jedno wyjdzie. Raz książkę przeczytałem i obdarowano mnie pałą. Dużo nie trzeba było, żebym się na lektury obraził i machnął na nie ręką.

Intencją nauczyciela zapewne było odsianie tych, którzy dzień przed sprawdzianem czytali streszczenie - stąd tak szczegółowe i trudne pytania. Ale powiedzcie mi, czy to do czegokolwiek prowadzi? Prościej by było pominąć sprawdzian, gruntownie opracować na lekcjach wymagany materiał i nie marnować czasu na sprawdzenie wiedzy wyniesionej z książki. Uczniowie zamiast kuć na blachę jakiekolwiek wydarzenia z powieści mogliby odpowiednio przygotować się do najważniejszego egzaminu. Owszem, to jest trudne - bowiem w uczniach trzeba wykształcić jeszcze to, by grali fair i owe tytuły rzeczywiście czytali. Od czegoś jednak trzeba zacząć.

Uczenie się w szkole nie jest nauką

Jakim cudem z przedmiotów, na których się nie nudziłem miałem zawsze lepsze oceny? Jeżeli nauczyciel skupiał się jedynie na: wyłożeniu wiedzy, ewaluacji wiedzy i przejściu do kolejnego zagadnienia - za przeproszeniem gdzieś miałem taką naukę. Wychodziłem z założenia, że jeżeli nawet nauczyciel stara się udowodnić mi, że ta dziedzina nauki jest zwyczajnie nudna, to nie ma potrzeby jej ruszać. Wiedziałem tyle, ile musiałem. Bywałem na lekcjach tyle razy, ile wymagał ode mnie tego statut. W czasach, gdy uczęszczałem do liceum nie było jeszcze nielimitowanych taryf u operatorów, ciekaw jestem, ile to mój wychowawca zmarnował ich przez 3 lata edukacji w liceum. Z tego, co pamiętam, telefony do rodziców były dosyć częste.

Jeżeli wykładający o danym temacie mówi z pasją, prowadzi dyskusje, jest otwarty na przemyślenia uczniów i zachęca wręcz do dochodzenia do sedna problemu innymi, własnymi drogami - uczniowie z reguły odwdzięczają się. Bo jakoś nie wierzę, że jeden ze "sprawdzianów z lektury" w renomowanym, sandomierskim liceum zaliczyły 3-4 osoby na prawie trzydziestkę...?

A tymczasem problem w polskiej szkole jest taki, że trzeba zarobić pieniądze. A żeby je mieć, trzeba mieć godziny. Nauczyciel nie jest w szkole z poczucia misji, ale z potrzeby posiadania. Stąd na lekcję przychodzi, często czyta temat z książki, albo dyktuje notatkę. Jeżeli akurat tego dnia naprawdę mu się nic nie chce - przynosi kserówkę z fragmentem do opracowania i za biurkiem albo gapi się w sufit, albo bardzo ostrożnie przegląda Internet w telefonie.

Bo zainteresowanie książkami trzeba wykształcić

Teraz będę się chwalił, uważajcie. Anegdota rodzinna, związana ze mną. Miałem to szczęście, że czytać nauczyłem się bardzo wcześnie - właściwie to wcześniej, niż się ktokolwiek tego spodziewał. Fakt pozyskania przeze mnie takich kompetencji został przeze mnie dosyć mocno zamanifestowany na "wczasach" w Międzyzdrojach - plaża, piasek, upał i piękne, polskie morze. Duży fiat pod motelem, rodzina udała się na wypoczynek - w wodzie jednak nie można przebywać zbyt długo. Dorwałem gazetę, którą przede wszystkim zasłaniano sobie twarze, co by w oczy nie raziły podczas opalania.

Rząd dobry bo do dupy!

~ Trzyletni wówczas Jakub Szczęsny

Tego zdarzenia akurat nie pamiętam, jednak po kilkunastu latach zostało mi ono w szczegółach zrelacjonowane przez rodziców. Tak właśnie wrzasnąłem po tym, jak na siłę wyciągano mnie z wody i pogodziłem się z tym całkiem niemiłym dla mnie losem. Tata i ciotki zerwały się tak szybko, jak nigdy dotąd. Nie wiadomo było, o co chodzi. Patrząc na mnie zastali mnie - co ciekawe z gazetą w rękach. Szybkie badanie sytuacji i... taki właśnie był nagłówek w gazecie. A, że tekst nie całkiem był przeznaczony dla trzylatka, medium mi odebrano.

Po tym było już tylko ciekawiej, jako, że tekst i literki interesowały mnie bardziej, niż telewizja, przetrzepałem niemalże całą biblioteczkę. Podsunięto mi na początek "Akademię Pana Kleksa", którą do dzisiaj bardzo miło wspominam i po latach zastanawiam się z uśmiechem, co też musiał brać Brzechwa, że napisał tak pokręconą i skądinąd fajną dla dzieci książkę. Był "Mały Książe", były książki historyczne - a jak już brakło dla mnie tytułów, to pożerałem i "Tyle Tydzień" oraz "Bravo" siostry - to ostatnie skończyło się pytaniami m. in. o to, dlaczego na tej i tej grafice "pani gryzie pana w ucho".

Do kiedy w szkole dawano mi do czytania całkiem ciekawe i przystępne tytuły - było jeszcze w miarę dobrze. Jeżeli trafiałem na trudniejsze, nudniejsze dzieła w dodatku opatrzone "przymusem" w postaci sprawdzianu, po prostu mi się odechciewało. Zawsze było coś ciekawszego do poczytania, czy zobaczenia. Oderwać się nie mogłem od "Sensacji XX wieku" - programu, dzięki któremu pokochałem historię współczesną. Zamiast obiadu z "Trudnymi Sprawami", wolę zjeść oglądając w międzyczasie właśnie program Bogusława Wołoszańskiego.

Skoro szkoła, która trafiła na podatny grunt, tak potrafiła zniechęcić mnie do czytania - jestem w stanie stwierdzić, że nie tędy droga i że to właśnie idea przyświecająca nauczycielom i rządzącym jest odpowiedzialna za to, że po pierwsze - uczniowie lektur nie czytają i po drugie - uczniowie nie czytają w ogóle.

Grafika: 1, 2, 3

Źródło: TOK FM / Grzegorz Marczak @ Facebook

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu