VOD

Nie otwieraj oczu: Barcelona – zmarnowany potencjał psychologicznego thrillera Netfliksa

Patryk Koncewicz
Nie otwieraj oczu: Barcelona – zmarnowany potencjał psychologicznego thrillera Netfliksa
1

Pojawiły się znikąd i prowadzą do eksterminacji ludzkości. Większym zagrożeniem od tajemniczych istot są jednak... ludzie.

Nie otwieraj oczu: Barcelona to kontynuacja postapokaliptycznego filmu Netfliksa z 2018 roku. Nie uświadczymy tu jednak Sandry Bullock, która ciągneła produkcję z uszy, bo akcja zabiera nas do tytułowej stolicy Katalonii w towarzystwie zupełnie nowej obsady. Bohaterowie znów będą musieli zmierzyć się z niewidzianymi bytami, zmuszającymi ludzkość do zbiorowych samobójstw i ich oszalałymi wyznawcami. Tym razem akcję śledzić będziemy nie z perspektywy ofiary, a oprawcy.

Nowe miasto, ten sam schemat

Bird Box (lub jak kto woli Nie otwieraj oczu) to thriller psychologiczny luźno oparty na powieści Josha Malermana o tym samym tytule, wyróżniającej się przede wszystkim oryginalnym konceptem czyhającego na bohaterów zagrożenia. Nie możesz go zobaczyć, nie możesz go dotknąć, ale on doskonale widzi Ciebie i wyczuwa obecność osób dotkniętych traumą. Ekspozycja na nadnaturalną energię tajemniczych istot prowadzi do natychmiastowego i brutalnego samobójstwa – no, chyba że zasłonisz oczy i pozostaniesz w ukryciu – wtedy z jakiegoś powodu istoty nie mogą wyrządzić Ci krzywdy.

Pomysł ten całkiem nieźle sprzedał się pięć lat temu, dlatego Netflix postanowił jeszcze raz oprzeć film na tym samym schemacie, przenosząc tym razem akcję do słonecznej Barcelony. Widzowie wraz z owdowiałym Sebastianem i jego córką Anną przemierzą zniszczone ulice miast, pełne zmasakrowanych zwłok samobójców, realizując iście biblijną misję – ocalić dusze jak największej ilości zagubionych owieczek.

Nie otwieraj oczu, bo na CGI lepiej momentami nie patrzeć

Produkcja z Mario Casasem w roli głównej (znany m.in. ze świetnego Contratiempo) już od pierwszych minut buduje niepokojącą atmosferę i sprytnie utrzymuje widza w napięciu. Fani postapokaliptycznego kina będą czuli się tutaj jak w domu, bo kadrów prezentujących opuszczone ulice, rdzewiejące samochody i walące się budynki jest tutaj co nie miara, co potęguje uczucie osamotnienia – nie sposób nie odnieść przy tym wrażenia, że twórcy mocno inspirowali się The Last of Us.

Trzeba jednak zaznaczyć, że CGI nie jest najmocniejszą stroną filmu Davida Pastora. Postapokaliptyczne scenerie pogrążonej w chaosie Barcelony kłują momentami w oczy, ale na szczęście nie jest to zjawisko nachalne i wynika poniekąd ze specyfiki hiszpańskiego kina. Braki w efektach specjalnych Nie otwieraj oczu: Barcelona nadrabia grą aktorską – zwłaszcza postacią Sebastiana. Mężczyzna do osiągnięcia swoich celów nie cofa się przed niczym, manipulując i zwodząc napotkanych ocalałych w zręczny i przekonujący sposób.

Źródło: Netflix

Film stara się powiększyć uniwersum Bird Box, rozciągając historię przy pomocy kilku istotnych retrospekcji. Poznajmy genezę zbiorowego szaleństwa w Hiszpanii, a tle pojawiają się nawet polskie wątki, co tylko zwiększa dramaturgię, uświadamiając widzowi, że tajemnicze istoty objęły swym destrukcyjnym działaniem cały glob. Niestety zamysł ten kuleje ponownie w obliczu niedociągnięć technicznych. Film ma bowiem tendencję do skakania między retrospekcjami w dość chaotyczny sposób. Równie dziwna jest praca kamery, prowadzona momentami w stylu ujęcia z trzęsącej się ręki, co ma w założeniu nadać dynamiki, ale w praktyce wychodzi irytująco i tanio.

Rusza z kopyta, ale szybko marnuje potencjał

Ubolewam także nad wątkiem samych istot. Twórcy próbują z marnym skutkiem wyjaśnić ich naturę, decydując się nawet na próbę naukowego uzasadnienia ich obecności, ale niewiele to zmienia. Nie wiemy skąd się wzięły, dlaczego chcą doprowadzić do wyginięcia rasy ludzkiej i czemu pomimo nadnaturalnych zdolności nie są w stanie po prostu wejść do budynku. Miałem nadzieję, że scenarzyści pokuszą się o jakąś wizualizację, ale film broni się tym, że istoty przybierają formę indywidualnych traum w głowie ofiary, dlatego każdy widzi je inaczej. Łatwe wybrnięcie z sytuacji, ale też zmarnowany potencjał.

Nie otwieraj oczu: Barcelona jest więc przez to filmem bardzo nierównym. Z jednej strony bazuje na oryginalnym pomyśle i przez połowę czasu ekranowego konsekwentnie się go trzyma, ale z drugiej kuleje przez techniczne niedociągnięcia, ucinanie scen w niefortunnych momentach i absolutnie absurdalne zakończenie, które niczym deus ex machina kończy akcje, pozostawiając widza bez odpowiedzi. To trochę tak, jakby twórcy zaplanowali połowę filmu, a dalej stwierdzili, że jakoś to będzie.

Lepiej bawiłem się na nim, niż na pierwszej odsłonie, bo bez wątpienia dzieje się tu znacznie więcej – zwłaszcza w kwestii zaskakiwania widza. W momencie jednak gdy kurtyna tajemnicy głównego bohatera opada, film staje się nieporadny, a momentami wręcz durny jak studencki projekt na zaliczenie po najniższej linii oporu. Końcówka zdradza też, że filmów z serii Nie otwieraj oczu może ukazać się więcej. Niezależnie jednak od tego, czy akcja przeniesie się do Sosnowca, czy do Paryża, główny motyw pozostanie zapewne niezmienny, choć przejadł się już po Barcelonie. Netflix pokazał jednak wielokrotnie, że zamiast zejść ze sceny w odpowiednim momencie, woli do oporu odcinać kupony.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu