Militaria

Bomba Car, największy, najgłupszy, ale w sumie pożyteczny wybuch w historii

Krzysztof Kurdyła
Bomba Car, największy, najgłupszy, ale w sumie pożyteczny wybuch w historii
Reklama

Portal „Bulletin of the Atomic Scientists” opublikował fantastyczny artykuł radzieckiej bombie wodorowej „Car”. To co jest w nim najciekawsze, to nie sama 50-megatonowa eksplozja, ale wszystko to, co się wokół tego testu wydarzyło po obu stronach Żelaznej Kurtyny.

Tajne przez poufne

Wybuch bomby Car, to do dziś największa eksplozja sztucznie wywołana przez człowieka. Przez długi czas była niezbyt często wspominaną ciekawostką z czasów najbardziej gorącego okresu Zimnej Wojny. Dopiero w ostatnich latach jej historia znalazła się w świetle reflektorów, a to za sprawą odtajnionych radzieckich filmów dokumentujących ten eksperyment.

Reklama

Nowe doniesienia, bazujące na, niestety tylko częściowo odtajnionych archiwach amerykańskich pokazują fascynujące kulisy tego wydarzenia i jego wpływ na dalsze losy świata. Bezużyteczne mega-bomby, naukowcy i wojskowi chcący pokazać „kto ma większego... pociska” oraz ludzie próbujący zatrzymać ten bezsensowny wyścig, to wszystko znajdziemy w tej opowieści.

Historia o ludziach...

Obraz tego zdarzenia, znany osobom interesującym się tą tematyką był dość prosty. Sowieci, chcąc pokazać światu potęgę zdecydowali się na test gargantuicznej bomby, Amerykanie temat wyśmiali, wskazując na kompletną bezsensowność takiej konstrukcji i oskarżając ZSRR o próbę zastraszenia.

Niedługo potem świat przerażony perspektywami wojny atomowej, którą realną uczynił kryzys kubański, podpisał „Układ o zakazie prób broni nuklearnej w atmosferze, w przestrzeni kosmicznej i pod wodą”. Tymczasem obraz nakreślony ręką Alex Wellersteina, jest znacznie ciekawszy i pokazuje, jak różne postawy ścierały się zarówno w Stanach, jak i ZSRR w tamtym okresie.

...ale zacznijmy od bomb

W końcówce II Wojny Światowej Amerykanie pokazali światu potęgę atomu, uśmiercając od 110 do 170 tys. ludzi w atakach jądrowych na Hiroszimę i Nagasaki. Cztery lata później swoją bombę jądrową zdetonował ZSRR i tak rozpoczął się nuklearny wyścig zbrojeń. Bomby zaczęły rosnąć, ale ich siła wciąż opisywana była w kilotonach trotylu.

Jednak jeszcze w 1944 r. naukowcy z Los Alamos rozważali możliwość stworzenia jeszcze potężniejszej broni, bomby termonuklearnej, zwanej też wodorową. Konkretny projekt opracowano dopiero w 1951 r., a autorami koncepcji byli kontrowersyjny węgierski fizyk Edward Teller oraz polski matematyk Stanisław Ulam.

Bomba wodorowa wykorzystuje energię fuzji jądrowej, do której wywołania wykorzystuje się inicjujący ładunek rozszczepialny, można by rzec, jest to taka bomba w bombie. Energia wybuchu pochodzi, mocno upraszczając, ze zderzania cząsteczek deuteru i trytu, z których powstaje jądro helu oraz ogromna ilość energii.

Energia wydzielana przez wybuch rozszczepialnych (uranowych lub plutonowych) bomb atomowych mogła osiągnąć wartość około 500 Kt (kiloton trotylu), bomby termonuklearne bez problemu przekroczyły magiczną granicę 1 Mt (megaton trotylu).

Reklama

Pierwsze amerykańskie próby odbyły się w latach 1952 i 1954 r. na Oceanie Spokojnym. Szczególnie wyniki drugiej z nich, „Castle Bravo” przeszły wszelkie oczekiwania naukowców i wojskowych. Wybuch który wtedy nastąpił miał energię 15 Mt, wobec oczekiwanych ~6 Mt. Próba była też kosztowna, skażono zaskakująco duży obszar, w tym kilka zamieszkanych przez ludzi atoli, ucierpiała też załoga japońskiego statku rybackiego.

W tym samym czasie sowieccy naukowcy, wśród których najbardziej znaną postacią był późniejszy dysydent i laureat pokojowej nagrody Nobla Andriej Sacharow, pracowali nad własną konstrukcją. Była to konstrukcja jednostopniowa, z warstwami uranu i deuteru (lub deuterku litu), bez inicjującego ładunku rozszczepialnego. Projekt okazał się porażką, ilość energii powstałej w wyniku fuzji była niewielka, a cała energia wybuchu nie przekroczyła 0,5 Mt.

Reklama

Projekt porzucono i sięgnięto po rozwiązanie podobne do amerykańskiego. W efekcie w 1955 r. przetestowano bombę RDS-37 z dwustopniowym mechanizmem inicjującym i osiągnięto wynik 1,6 Mt, wyścig mógł znów nabrać rumieńców.

Dr. Strangelove w praktyce

Być może część z Was zna jeden z wczesnych filmów Stanleya Kubricka, będący gorzką satyrą na wydarzenia związane z zagrożeniem atomowym z początku lat 60-tych. Rzeczywistość wbrew pozorom nie różniła się od tej wizji jakoś drastycznie.

Po obu stronach Żelaznej Kurtyny pojawiły się osoby marzące o coraz większych bombach. Przypomina to trochę postawę Hitlera z jego absurdalną miłością do gigantycznych i kompletnie niepraktycznych pomników głupoty, jak choćby czołg Maus.

O dziwo, w Stanach Zjednoczonych taką postawę jako pierwszy zaprezentował nie wojskowy, a zafascynowany (niektórzy powiedzą wręcz opętany) potęgą bomby wodorowej Teller, nazywany już wtedy przez prasę jej ojcem. Naukowiec zszokował swoich współpracowników, proponując opracowanie bomb Gnomon i Sundial o sile odpowiednio 1000 i 10000 Mt.

Bomby tego typu były kompletnie bez sensu. Musiałyby być ogromne, niesamowicie ciężkie, pochłaniające ogromną ilość ograniczonych zasobów. Także z punktu widzenia strategii wojskowej byłyby mniej skuteczne, niż kilkanaście mniejszych bomb.

Reklama

Wśród wojskowych zdania były podzielone, jedni oficerowie parli do jej stworzenia, argumentując, że mogą w razie potrzeby pomóc dosięgnąć radzieckie dowództwo i rząd poukrywane w podziemnych schronach. Inni wykazywali na absurdalność takich konstrukcji. Sprawa otarła się w końcu o prezydenta Eisenhowera, który ostatecznie wstrzymał rozpędzający się projekt i ograniczył całkowitą moc nadchodzącej serii prób.

Propozycje jednak wciąż powracały, a to ze strony naukowców, a to wojskowych, a postulowana wielkość bomb wahała się od 60 do nawet 1000 megaton. Analizy nie pozostawiały jednak wątpliwości, zdetonowanie bomby o sile 1000 Mt było według nich możliwe, ale niepraktyczne, a wręcz szkodliwe.

W Związku Radzieckim marzenia o gigantycznych bombach mieli głównie wojskowi, choć trzeba przyznać, że celowali w bardziej „racjonalne” wielkości, żądano bomby o sile skromnych 30 Mt. Rozpoczęto nawet prace nad projekt RDS-202, ale dość szybko je zarzucono. Pozostałe po nim ogromne obudowy, wykorzystane zostaną później przy „Carze”.

W 1958 r. weszło w życie moratorium na testy jądrowe, co zatrzymało testy, ale pauza nie potrwała zbyt długo. Mimo to Sowieci dopracowali w tym czasie konstrukcję swoich bomb, co umożliwiło drastyczne zmniejszenie ich wielkości. Gdy na początku lat 60-tych pomysł wielkiej bomby powrócił, Chruszczow podchwycił pomysł naukowców o przetestowaniu konstrukcji o sile 100 Mt.

Argumenty, mającego coraz więcej wątpliwości dotyczących broni jądrowej Sacharowa, że nowe testy w ogóle nie są potrzebne, poszły do kosza. Przyszły „Car” tak naprawdę nie miał być testem, ale pokazem możliwości i lewarem geopolitycznym. W 1961 r. Chruszczow wycofał się z moratorium i ogłosił światu, że ZSRR opracowało technologię umożliwiającą stworzenie wielkich bomb, które zamierzają przetestować.

Amerykanie odpowiedzieli symetrycznie, zapowiadając własne testy. W prasie amerykańskiej rozpoczęła się kampania medialna, w której naukowcy i wojskowi dowodzili, że tak duże bomby są bez zupełnie sensu, choćby z tego powodu, że efekty eksplozji nie rozchodzą się linearnie i mocniejszy wybuch o rząd „n” nie oznacza, że o taką wielkość większe będą wywołane wybuchem efekty.

Wyliczano, że bomba wodorowa o sile 100 Mt, zdetonowana na optymalnej wysokości może zniszczyć zaledwie dwa razy większy obszar, niż bomba 10 Mt. Użycie 10 pocisków 10 Mt, łatwiejszych w budowie, obsłudze i transporcie, przy tej samej sumarycznej energii wybuchu co bomba 100 Mt, mogłoby zniszczyć nawet pięciokrotnie większy obszar, na którym dodatkowo cele mógłby być precyzyjniej wybrane.

Na skraju konfliktu jądrowego

To wszystko działo się już w warunkach ostrego załamania nastrojów międzynarodowych. W 1961 wybuch kryzys berliński, w którego czasie ZSRR odgrodziło Berlin Zachodni od NRD słynnym murem. Zimna Wojna groziła przerodzeniem się w gorącą, a Chruszczow dolał oliwy do ognia, informując Stany o przygotowywanym teście bomby 100 Mt.

Tymczasem Sacharow naciskał na zmniejszenie mocy bomby o połowę. Obawiał się, że przy 100 Mt, do których osiągnięcia trzeba było wykorzystać Uran-238 (bomba miałaby wtedy trzy stopnie inicjujące), skażenie terenu byłoby bardzo groźne i rozległe. Zdołał przekonać do tego Chruszczowa, dla którego „Car” miał być pokazem budującym wielkość ZSRR, a problem z ewentualnym skażeniem mógłby skraść „show”.

Kaboom

Stany wyrażały oburzenie, ONZ protestowało, a 30 października 1961 r. pomalowany na biało bombowiec Tu-95V 30 października zrzucił 28-tonową bombę „Car” nad poligonem atomowym na podbiegunowej Nowej Ziemi.

Bomba została zdetonowana w atmosferze na wysokości 4 km, a kula ognia dotarła prawie do powierzchni ziemi. Fala sejsmiczna okrążyła naszą planetę trzykrotnie, a fala uderzeniowa odbita od powierzchni wyrzuciła większość odpadów do stratosfery. Grzyb atomowy osiągnął wysokość prawie 70 km. Siłę wybuchu oceniono na 50 do 63 Mt.

Załoga bombowca przeżyła, choć istniało ogromne zagrożenie, że nie uda im się uciec. Fala dźwiękowa potrafiła uszkodzić budynki i wybijać szyby setki kilometrów dalej, a fala gorąca mogła spowodować oparzenia 3 stopnia nawet 100 km od miejsca wybuchu. Jedynie zanieczyszczenia radioaktywne dzięki Sacharowowi okazały się minimalne, prawie cała energia bomby pochodziła z reakcji syntezy.

Amerykanie krytykują i chcą... skopiować

Jak już wspomniałem w Stanach trwała kampania medialna pokazująca bezsensowność tego typu broni, ale jednocześnie w wojsku wiatr w żagle złapali oficerowie twierdzący, że amerykańskie wojsko jej potrzebuje. Pomimo, że większość specjalistów ciągle nie zostawiała na tej koncepcji suchej nitki, wizja głupio postrzeganej symetrii brała powoli górę.

Jeden z naukowców określił to dość dosadnie:

„Wojsko chciałoby zobaczyć rozwój bardzo wysoko wydajnych bomb wodorowych i czułoby się lepiej, gdyby kilka z nich znajdowało się w ich magazynach. I to pomimo tego, że nie mamy dla nich żadnych celów”.

Wellerstein ku swojemu zdumieniu odnalazł wiele dokumentów pokazujących, że wbrew medialnemu przekazowi, prace nad taką bronią wyszły poza fazę dyskusji.

Do etapu budowy bomb ostatecznie nie doszło. Prace koncepcyjne wydłużały się ze względu na trudności techniczne i logistyczne związane z wielkością takiej konstrukcji. Naukowcy zgłaszali, że projekt wpłynie na realizacje innych prac związanych z bronią jądrową. Okazało się, że wielkość bomb wymuszałaby modyfikacje w bombowcu B52. Trzeba było opracować odpowiednie spadochrony, pozwalające na zrzut dryfujący, dający możliwość ucieczki załodze zrzucającego bombę samolotu itd.

Miecz Demoklesa

Wojskowi wyraźnie zafiksowali się na pomyśle dogonienia Sowietów w tym absurdalnym wyścigu. Wpływ na to mógł mieć kryzys kubański, który wybuchł w 1962 r. i o mały włos, a nie doprowadził do wybuchu wojny jądrowej. Na szczęście to zdarzenie zupełnie inną reakcję wywołało u najważniejszych polityków, którzy poczuli grozę wyniszczającego konfliktu jądrowego.

Prezydent Kennedy i Chruszczow powrócili do stołu i ostatecznie, pomimo sprzeciwu wielu wojskowych po obu stronach barykady, podpisali „Układ o zakazie prób broni nuklearnej w atmosferze, w przestrzeni kosmicznej i pod wodą”. Od tego momentu możliwe były wyłącznie testy podziemne, które z natury musiały mieć ograniczoną moc, a napięcie zaczęło opadać.

Arsenały broni jądrowej oczywiści dalej się rozrastały, choć to paradoksalnie wydaje się być, przynajmniej na dziś, korzystne. Po kryzysie kubańskim broń atomowa zamieniła się w, jak to sobie wymarzył Chruszczow „miecz Demoklesa”, tyle że wiszący nie nad światem kapitalistycznym, ale nad całą naszą planetą i gatunkiem.

Demony z przeszłości

Dziś wyścig zbrojeń, tym razem głównie pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i Chinami, ale i z nieobliczalną Rosją na boku, rozkręca się na nowo. Wojskowych kręci szczególnie broń hipersoniczna, dająca przeciwnikowi mniej czasu na reakcję. Problem tylko w tym, że przy tej ilości pocisków nuklearnych drzemiących w silosach, wybuch wojny pomiędzy mocarstwami miałby skutek dokładnie taki sam, jak w latach 60-tych. Pytanie, czy przy kolejnym „kryzysie kubańskim” będziemy mieli tyle szczęścia, co wtedy... pozostaje otwarte.

Szczerze polecam Wam zarezerwować sobie jakąś godzinę czasu i przeczytać znacznie bardziej rozbudowany artykuł z „Bulletin of the Atomic Scientists”, którego tutaj dostaliście tylko streszczenie. Link do niego znajdziecie tutaj.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama