Felietony

Influencerzy – od cyfrowych awatarów do walk w klatkach ku uciesze tłumu

Patryk Koncewicz
Influencerzy – od cyfrowych awatarów do walk w klatkach ku uciesze tłumu
4

Polscy influencerzy przeszli długą drogę od hobbystycznych twórców, do internetowych celebrytów o milionowych zasięgach. Rynek jest już jednak znudzony zwykłym wrzucaniem zdjęć i wideo. O utrzymanie się na powierzchni trzeba dziś walczyć. I to w dosłownym tego słowa znaczeniu

Może zabrzmi to boomersko, ale jeszcze niedawno egzotycznie brzmiące słowo „influencer” oznaczało kreatywnego twórcę działającego w mediach społecznościowych, który dzięki nietuzinkowemu contentowi przyciągał liczne grono stałych odbiorców. Przełamywał w ten sposób schemat pracy na etacie, wchodząc w intratne współprace z międzynarodowymi markami. Z początku „dużych ryb” na polskim rynku influencerskim było niewiele i spora część z nich wywodziła się bezpośrednio z YouTube. Z czasem jednak użytkownicy i użytkowniczki internetu ze smykałką do interesów dostrzegli w influencerstwie sposób na życie. Polskie media społecznościowe zalały się wszelkiej maści influencerami dla samego influencerstwa, aby jak najszybciej złapać pierwszą lepszą współpracę i podpiąć się pod wagonik, zanim ten odjedzie na dobre w stronę śmietnika historii. I tak oto rozpoczęliśmy przejażdżkę, która aktualnie zalicza przystanek na walkach w klatce. Dokąd pojedziemy dalej? Strach pomyśleć.

Od zera do bohatera

Pamiętam, jak nastolatkiem będąc, oglądałem raczkujące wówczas gwiazdy YouTube. Miało to wtedy swój specyficzny klimat „zwykłych ludzi”, którzy po prostu robią ciekawe rzeczy z pasji. Z czasem ta pasja zaczęła przynosić dochody, firmy marketingowe bardziej interesowały się nowymi mediami a stawki monetyzacji rosły, przykuwając uwagę coraz szerszego grona odbiorców. Im więcej pazernych na zarobek podmiotów managerskich zaczęło otaczać mackami internetowych twórców, tym mocniej zmieniała się narracja. Przyjazny kolega z sąsiedztwa stał się passe. Internet potrzebował gwiazd. Cyfrowych awatarów o idealnym życiu rodem z disneyowskich seriali. Młode pokolenie wymieniło telewizję na YouTube i media społecznościowe, a firmy marketingowe doskonale zdawały sobie z tego sprawę.

Źródło: Depositphotos

Instagram stał się trampoliną do sławy. YouTube wymagał pomysłu, kreatywności i obycia z kamerą. Nie każdy ma do tego talent a edycja i montaż wymagają czasu. Ten zaś był na wagę złota w procesie produkcyjnym influencerów. Instagram wybacza znacznie więcej błędów i jest łatwiejszy do kontrolowania. Zdjęcia retuszowane na miarę otwierały drogę do życia, jakie chciałaby wieść co druga nastolatka. Mało kogo interesowało, czy idealne scenariusze mają odzwierciedlenie w rzeczywistości. Miało być pięknie, fascynująco i bezproblemowo. Taki content sprzyjał kampaniom marketingowym, a powiązania ze znanymi markami sprawiały, że z pozoru zwyczajni ludzie w postrzeganiu widzów odlatywali w stronę celebrytów. Gwiazdy internetu przebijały się do mainstreamowych mediów, które kreowały je na ikony młodego pokolenia. Zdjęcia, autografy, czerwone dywany i premiery filmowe. Pojawienie się influencera w miejscu publicznym przyciąga uwagę, a uwaga odbiorców to główna waluta internetowego biznesu.

A potem pojawił się TikTok. Swoista puszka pandory, która sprawiła, że gwiazdą może zostać absolutnie każdy. Agresywne algorytmy chińskiej platformy nie mają sobie równych. Paradoksalnie TikTok łączy w sobie najgorsze i najlepsze aspekty internetu. Z jednej strony wyciąga esencję nauk i doświadczeń zbieranych przez poprzedników w kwestii umiejętnego przyciągania widza, z drugiej jednak promuje najgorszy ściek sieci, skutkujący tragicznymi wydarzeniami. Gwiazdy TikToka to w zasadzie sztuka dla sztuki. O ile w przypadku youtuberów czy influencerów z Instagrama można mówić o jakimś procesie kreowania postaci, tak w przypadku TikToka proces ten jest naprędce pomijany, sprawiając, że wychodzą z tego jedynie wydmuszki nastawione na osiąganie jak najszybszy wyników i reklamowania scamów na masową skalę.

Jednak uśmiechanie się do zdjęć na zagranicznych wakacjach z puszką coli w ręce w końcu zaczyna nużyć. Trzeba podkręcić atmosferę i sprawić, że nasze cyfrowe gwiazdy staną się rzeczywistością. To w zasadzie dość zabawne. Niegdyś uciekaliśmy do internetu, aby uwolnić od szarości życia. Dziś, gdy internet przestał już budzić tak wielkie emocje, chcemy powrotu do realnego świata i bardziej mięsistej rozgrywki. I tak oto przechodzimy do Freak Fightów.

Gladiatorzy na miarę XXI wieku

Freak Fighty były swego czasu dość popularne na zachodzie. Przy okazji normalnych gali mieszanych sztuk walki – w ramach odskoczni – dochodziło do walk znanych postaci showbiznesu. Mierzyli się w nich aktorzy, gwiazdy WWE lub przedstawiciele innych dyscyplin sportowych. Jednak tego co dzieje się od dobrych kilku lat w Polsce nie sposób porównać z niczym innym. Polska ma to do siebie, że gdy już coś kopiuje z zachodu, to robi to do momentu ostatecznego zarżnięcia pomysłu i przekroczenia na siłę wszelkich granic żenady.

Karta walk gali High League / Źródło: MMARocks

Genezy walk gwiazd internetu w klatach powinniśmy doszukiwać się w polskiej federacji KSW. Tam też swego czasu właśnie w ramach jednorazowego eventu mierzyli się tacy giganci jak raper Popek czy Robert Burnejka. Gale, w których pojawiały się postacie niekoniecznie związane ze sportami walki, cieszyły się niezwykłą popularnością. I wtedy polskim „przedsiębiorcom” zapaliła się w głowie lampka. A co gdyby tak stworzyć galę poświęconą tylko i wyłącznie celebrytom i influencerom? Na kanwie tych wydarzeń powstało w 2018 roku FAME MMA, które stało się początkiem zupełnie nowego rozdziału w historii polskiego influencerstwa.

Źródło: famemma.tv

Z początku trochę kpiono i nie dowierzano. „Kto będzie chciał brać udział w oklepywaniu się po twarzy ku uciesze spragnionego krwi tłumu?! – pytały liczne głosy z internetu. Czas pokazał, że każdy. Pomimo krytyki i licznych kontrowersji FAME MMA parło do przodu, rozrastając się z gali na galę. Krytyka płynnie przeszła w akceptowanie, a akceptowanie w wyczekiwanie na kolejną edycję. Influencerzy podpisywali z początku kontrakty trochę dla beki, trochę dla pokaźnych na umowie sum. Z czasem jednak udział w walce z inną gwiazdą internetu stał się niemalże wyróżnieniem. Jak to zwykle bywa – tam, gdzie osiąga się sukces, pojawiają się pazerni naśladowcy.

Każdy chce mieć swoją galę

Federacje freakfightowe zaczęły pojawiać się jak grzyby po deszczu. Bardziej rozpoznawali influencerzy celują w FAME z uwagi na „elitarny” charakter (o ile można w ogóle tak to określić). Mniejsze federacje chcąc skraść kawałek tortu, póki jeszcze „sport” ten jest na fali, skazani są na internetową patologię. Zwymiotuj na streamie, pokrzycz coś na TikToku i gotowe. Nie musisz być już rozpoznawalny. Ważne, że chociaż na chwilę pokazałeś się w internecie. Wielkie gwiazdy influencerstwa są już dawno zaklepane, a ktoś przecież musi walczyć. Federacje stawiają więc naprzeciwko siebie kompletnie randomowych ludzi, którzy gdzieś/kiedyś przewinęli się choćby w niewielkim stopniu przez media. Oczywiście nie jest to tak interesujące jak walka wieloletniej ikony sceny youtubowej, dlatego do podkręcenia atmosfery włodarze wywołują sztuczne konflikty.

Bawi nas przemoc i patologia

Niestety losowa zbieranina ludzi, którzy w sporej części przypadków po raz pierwszy mają do czynienia z kamerą, nie jest w stanie odegrać swoich ról poprawnie. Efektem są żenujące sceny sztucznie wykreowanych awantur, pełne przekleństw i wulgaryzmów rodem z ulicznej bijatyki. Szybki sposób na odrobinę sławy, ale jakim kosztem? I mogłoby się wydawać, że taki obraz prędzej czy później umrze śmiercią naturalną przez brak zainteresowania, ale nic bardziej mylnego. Polski widz najwyraźniej chce oglądać patologiczne walki w klatce przypadkowych osób ku uciesze tłumu niczym w rzymskim koloseum. Apogeum tych przykrych wydarzeń jest opisywana niedawno gala Royal Divison, gdzie w przygotowanej naprędce salce gimnastycznej odbyła się jedna walka, bo reszta zawodników zrezygnowała z udziału w obawie o swoje zdrowie. Bez ładu i składu, byleby tylko wyciągnąć parę groszy z systemu pay per view.

I tak oto od influencerskiego pościgu za sławą doszliśmy do kreowania patocelebrytów, którzy dla pieniędzy są w stanie upodlić się do granic możliwości. Co dalej? Rozdamy im broń? A może walki ze zwierzętami? Możliwości jest przecież tak wiele…

Stock image from Depositphotos

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu