Premiera pierwszej wersji Google Chrome była prawdziwym ciosem dla rynku przeglądarek na świecie. Oto firma z Mountain View pokazała, że program tego ...
Sorry Google, ale potrzebuję przeglądarki, a nie kolejnej platformy. Wracam do Liska
Premiera pierwszej wersji Google Chrome była prawdziwym ciosem dla rynku przeglądarek na świecie. Oto firma z Mountain View pokazała, że program tego typu może być pozbawiony dodatków, szybki i responsywny. To właśnie dzięki Chrome Firefox, Opera czy Internet Explorer są dziś tym, czym są. Jednak przeglądarka Google obrała kurs na inne wody, co już wcale nie wygląda tak kolorowo.
Czym dziś jest Chrome? To przeglądarka internetowa z aspiracjami na coś więcej. Wystarczy spojrzeć na pękający w szwach Chrome Web Store (abstrahuję tutaj od jakości), launcher przypinany na pasku zadań, tryb Aura z własnym menedżerem okien czy chociażby Google Now, które torpeduje mnie od kilku dni powiadomieniami o tym, jak dojechać do sklepu, którego adres sprawdzałem w wyszukiwarce. Całość jest natomiast mocno spięta z naszym kontem Google, które umożliwia synchronizację danych, poprawne działanie wielu aplikacji czy wspomnianego asystenta.
Jednocześnie Chrome to produkt, który nie waha się przed pożarciem dwóch czy nawet trzech gigabajtów pamięci operacyjnej. Umie (i lubi) działać w tle, a na domiar złego nie ma litości dla CPU i GPU, przez co znacząco skraca czas pracy na moim notebooku. Dlatego mówię dość.
Nie potrzebuję kolejnej platformy. Mam Androida, mam tablet i notebooka z Windowsem – ciągle lawiruję między usługami Google a Microsoftu cierpiąc na brak jakiejkolwiek współpracy na tym polu. Chrome dla Windows już dawno odciął się od systemu, a tryb Aura jest tylko kolejnym krokiem do odpalenia Chrome OS i całkowitego wyparcia z pamięci wyglądu kafelków. Skoro użytkownicy tak powoli przychodzą do systemu Google’a, to ten przyjdzie do nich. Prosta piłka.
Tylko użytkownicy niekoniecznie potrzebują tej całej otoczki, systemu w systemie, launcherów, aplikacji i dodatków obciążających system. Nawet w trybie klasycznego pulpitu Chrome zajmuje zasobnik własnym systemem powiadomień. Co gorsza, nic nie wskazuje na to, by miało to ulec jakiejkolwiek zmianie. Inżynierowie kalifornijskiej firmy dążą do tego, by Chrome nie był tylko przeglądarką. A ja właśnie potrzebuję tylko przeglądarki.
Mój wzrok zatem siłą rzeczy kieruje się w stronę konkurencji. Możliwości nie są wbrew pozorom wcale małe. Opera działająca w oparciu o Blink to demon szybkości przywodzący na myśl czasy świetności Chrome. Internet Explorer 11 to nowoczesny, zgodny ze standardami produkt, któremu nie straszne ekrany dotykowe oraz oparte na energooszczędnych układach low-endowe urządzenia. Firefox przechodzi natomiast właśnie najpiękniejszy okres w swojej historii, ewoluując i przybierając nową, świetną formę.
No właśnie, Firefox. Właśnie teraz jest najlepszy moment, by dać szansę przeglądarce Mozilli, szczególnie gdy uważamy siebie za geeków/nerdów/pasjonatów technologii i zamiast stabilności stawiamy na innowacyjność. Wydania numer 28 i 29 ognistego liska przyniosą szereg nowości. Już 4 marca doczekamy się trybu pracy w Modern UI i tym samym Firefox stanie się drugą po IE11 przeglądarką dla Windows 8 przystosowaną do obsługi dotykiem. Tymczasem wydanie numer 29 to najprawdopodobniej pierwsza wersja z nowym interfejsem Australis. Złośliwi nazywają go Chromefoksem z uwagi na duże podobieństwa do konkurencyjnego produktu. Zapewniam, że to tylko powierzchowne wrażenie, bo w gruncie rzeczy Australis to całkowicie odmienny od tego z czym mieliśmy dotąd do czynienia interfejs.
Mozilla wprowadza również bardziej konwencjonalny, oparty na kontach system synchronizacji. Już nie będziemy potrzebowali generowania klucza bezpieczeństwa, bo wystarczy jedynie założyć swój profil i zalogować się do niego na każdej przeglądarce. Będzie szybciej, łatwiej i bardziej komfortowo (no i… tak jak w Chrome między innymi).
Firefox jaki jest, każdy widzi. Przeglądarka Mozilli nie jest idealna. Wiem, że nigdy nie będę korzystał ze zbędnych moim zdaniem dodatków, jak Social API. Problemem są też dodatki, które potrafią być dużym balastem dla programu. Sam interfejs również nie jest tak responsywny jak w przypadku Chrome, a animacje potrafią tu i ówdzie „chrupnąć”.
Nie ukrywam, że jestem dużym fanem misji oraz idei przyświecających działalności Mozilli. To kolejny argument przemawiający za tym, by korzystać z jej przeglądarki. Daje to jakąś gwarancję, że gromadzone na mój temat dane nie są nieustannie mielone przez korporacyjną maszynerię. To (choć być może ułudne) pewne poczucie prywatności oraz satysfakcja płynąca ze wspierania pozytywnych bohaterów dzisiejszego internetu.
Nie tak dawno Rafał wylewał wiadro pomyj na Mozillę i jej produkt, punktując jego wady: brak systemu powiadomień, zewnętrznie działająca wtyczka Flash, brak konta gościa itd. Chyba łatwo się domyślić co teraz napiszę. Dla mnie to wszystko jest największą zaletą przeglądarki Mozilli. Nie potrzebuję wyskakujących non stop dymków, które będą przerywały mi pracę. Nie chcę, żeby Flash rozpychał się w kodzie przeglądarki, a konta gościa mnie zwyczajnie nie interesują, bo korzystam z mojego komputera sam (w razie potrzeby mogę włączyć komuś tryb prywatny). To oczywiście jak najbardziej subiektywny punkt widzenia (zresztą jak cały ten artykuł). Każdy z nas oczekuje od przeglądarki czegoś innego i to jest na swój sposób wspaniałe, bo zapobiega monopolizacji rynku przez jeden produkt.
Oczywiście fajnie byłoby zobaczyć nowe API dla rozszerzeń, które oferowałoby spójny, jednolity system powiadamiania oraz interfejs, ale to tylko dodatek, który zresztą wymaga dużego nakładu środków. Przeglądarka, a często również użytkownik, aż tak bardzo tego nie potrzebuje. Nie muszę chyba nikogo uświadamiać o zgubnym wpływie powiadomień na nasza produktywność. Zresztą, jeżeli już zachodzi potrzeba, by z nich korzystać przeglądarka obsługuje je w formacie HTML5.
Robiłem już kilka podejść do Firefoksa i za każdym razem plan przesiadki kończył się fiaskiem. Przyzwyczajamy się do dobrego. Chrome zna wszystkie odwiedzane przeze mnie strony. Aby wejść na Facebooka wstukuję w pasku adresu literkę „f” i wciskam enter. To samo tyczy się wielu innych witryn. Ale czy produkt Mozilli tego nie potrafi? Wystarczy trochę cierpliwości i po kilku dniach burzliwego związku, relacja między użytkownikiem, a przeglądarką unormuje się na tyle, by możliwe było komfortowe przeglądanie stron www. Przynajmniej w moim przypadku tak się właśnie stało.
Plany programistów Google na rok 2014 są bardzo ambitne. Jednym z priorytetów jest znaczące przyśpieszenie przeglądarki, zoptymalizowanie silnika oraz odchudzenie kodu. Prawdopodobnie to się uda. Google nie może w nieskończoność dodawać nowych funkcji i ignorować wpływ, jaki mają na działanie programu. Zanim jednak to nastąpi, mam zamiar spędzić wiele miłych dni z alternatywą, która właśnie zajmuje 400 MB pamięci RAM w moim notebooku, oferuje świetny mechanizm grupowania kart, nie wczytuje wszystkich stron z poprzedniej sesji tuż po uruchomieniu, ma fantastyczny interfejs dotykowy i jest po prostu przeglądarką. A ja właśnie tylko przeglądarki potrzebuję. Po prostu.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu