Może i Winamp nie był najlepszym odtwarzaczem muzyki, ale w sercach niejednego słuchacza zajął to jedno, najważniejsze miejsce. Niedawno świat obie...
Żegnaj Winampie, dziękuję Ci za kilkanaście lat wspólnej muzycznej przygody
Pierwszy komputer, Atari 65 XE, dostał pod choinkę...
Może i Winamp nie był najlepszym odtwarzaczem muzyki, ale w sercach niejednego słuchacza zajął to jedno, najważniejsze miejsce.
Niedawno świat obiegła informacja, że zakurzony i zapomniany już odtwarzacz zniknie z sieci. Jedni zapalili wirtualną świeczkę na równie wirtualnym grobie aplikacji, inni przypominali, że oficjalne pożegnanie nijak się ma do użytkowania programu – w końcu coś raz wrzucone do sieci nigdy nie ginie. Trudno też podejrzewać, aby wszyscy ci, którzy wciąż Winampa używają, mieli go nagle wykasować z dysków twardych swoich komputerów. Niedługo potem pojawiła się plotka, jakoby Winampem był zainteresowany sam Microsoft, co mogłoby przepędzić cyfrowego grabarza. Umówmy się – jeśli ktoś jest zainteresowany jakimkolwiek zakupem, chodzi tylko i wyłącznie o nazwę. Nazwę, która również w mojej głowie zakorzeniła się tak mocno, że będzie mieszkać tam aż do grobowej deski. Mojej oczywiście.
mp3=Winamp
Kiedy pomyślę „mp3”, widzę Winampa. Tego jednego z pierwszych, czarnego, cieniowanego, z czarnym tłem listy odtwarzania i zielonymi napisami. Oferował właściwie wszystko, co było mi potrzebne – możliwość stworzenia playlisty, powtarzania pojedynczych utworów, a także korektor dźwiękowy. Pamiętajcie, że to były czasy, kiedy każdy z nas był przyzwyczajony do słuchania muzyki z kaset i płyt, a pliki mp3 nieśmiało wkradały się do świadomości posiadaczy komputerów. Piractwo muzyczne w Polsce wciąż wolało klasyczne „kopie” płyt audio, z internetem łączyło się przez modem, więc o ściąganiu muzyki też nie mogło być mowy. Po co więc było mi mp3? Miałem już trochę płyt z muzyką, których słuchałem na dobrą sprawę jedynie na miniwieży. I choć ta obsługiwała 3 płyty jednocześnie, to ułożenie listy odtwarzania nie było możliwe, pozostawało albo słuchanie tylko i wyłącznie całego krążka, albo siedzenie z pilotem i zmienianie utworów. Nie zrozumcie mnie źle, ja najczęściej słucham całych albumów, nawet dziś mając pod ręką Spotify list odtwarzania złożonych z różnych utworów używam tylko na siłowni, czy w samochodzie.
Wtedy jednak sama świadomość możliwości ich szybkiego utworzenia trochę mnie oczarowała – była zdecydowanie wygodniejsza niż nagrywanie kasetowych składanek. Tak, to były czasy, kiedy mało kto posiadał nagrywarkę CD. Ale cały czas nie wyjaśniłem skąd brałem mp3. Zrzucałem muzykę z własnych płyt, czasem wspierając się płytami pożyczonymi od znajomych. Nie oszukujmy się, kumple przegrywali sobie kasety albo płyty na kasety, szczególnie miłośnicy ciężkich brzmień. Tych albumów nie kupowało się w kioskach, staraliśmy się słuchać jak najwięcej dobrej muzyki, nawet jeśli kieszonkowe nie zawsze pozwalały na samodzielny zakup wydawnictwa. W pewnym momencie kasety zostały zastąpione przez mp3 – i tak, niejednokrotnie podłączałem walkmana pod wejście Line-in w komputerze i zgrywałem muzykę z własnych kaset do pliku wave, potem ją ciąłem i konwertowałem. A Winamp? Był naszym wirtualnym magnetofonem, który świetnie wywiązywał się z powierzonego mu zadania. Jeżeli oczywiście proste głośniki komputerowe zastąpiliśmy słuchawkami lub podłączaliśmy się do zestawów hi-fi, czy wspomnianych miniwież.
Wizualna ewolucja
Winamp w swojej podstawowej formie nie był ani brzydki, ani ładny. Potrafił się opatrzeć już po kilku tygodniach. Dlatego też z wielkim uśmiechem powitałem pierwsze zestawy skórek, które notabene pobierałem jeszcze na modemie, wieczorami, sugerując się statystykami popularności. Podstawowa wersja odtwarzacza przybrała srebrny kolor, ale po zobaczeniu jednej, dla wielu kultowej skórki, nie potrafiłem już korzystać z czegokolwiek innego. Do dziś pamiętam jej nazwę – MMD3. A kiedy znalazłem możliwość zmiany kolorów zarówno samej „karoserii” jak i podświetleń, byłem w siódmym niebie, czy raczej patrząc na muzykę, którą odtwarzał mój Winamp, piekle. Dziś już nic nie potrafi tak zachwycić, ale pod koniec lat 90-tych ubiegłego wieku tego typu upiększacze wywoływały uśmiech, przyozdabiając jednocześnie niespecjalnie pięknego Windowsa 98.
Zawsze wierny
Moja miłość do Winampa trwała w najlepsze, nie odpuściła również na studiach. Tyle tylko, że wtedy był to już program, który kojarzył się z muzyką nawet osobom, które nie spędzały przed komputerem tak dużo czasu jak ja. Jest impreza i ktoś chce zmienić muzykę? Prawie wszyscy wiedzieli, że zastaną na ekranie długą playlistę i – co często mnie zaskakiwało – goście umieli na niej coś znaleźć, niekoniecznie kręcąc kółkiem myszki bez opamiętania. Widziałem, że Winamp pojawiał się powoli w knajpach. Wątpię, żeby wszystkie puszczane z niego utwory były legalne, ale skoro monitor prawie nigdy nie stał na widoku, nikt nie zwracał na to uwagi. No chyba, że okazjonalny DJ zapomniał wyrzucić z listy odtwarzania kultowego już kawałka.
Wstyd się przyznać, ale wady nowych odsłon Winampa zacząłem dostrzegać dopiero, kiedy znajomi z akademika pokazali mi Foobar2000. Prosty wizualnie odtwarzacz, w której tekst grał główną rolę – ot po prostu niewyróżniające się niczym okienko, jak dziesiątki innych. W pewnym sensie niespecjalnie różniące się od tego z Wordem czy Excelem. Wszyscy twierdzili, że muzyka puszczana z Foobara ma lepszą jakość. Ja nigdy tego nie usłyszałem albo nie chciałem usłyszeć. Widziałem jednak wyraźnie jak duża jest różnica w obciążeniu systemu. Winamp przybrał już formę ociężałą – był doładowany skórkami i efektami DSP, z których fajnie było czasem korzystać. Ciekawostką był wtedy trzeci wymiar dźwięku i choć raczej nikt nie słuchał tak muzyki na okrągło, to raz na jakiś czas taka ciekawostka była fajna. Moja zdrada była jednak krótka, ostatecznie przestałem się zaopatrywać w nowe wersje Winampa, doceniając to, że starsze odsłony są lżejsze i w zasadzie wystarczają mi w zupełności.
Nigdy nie czułem potrzeby przesiadki na inny odtwarzacz i używałem go w zasadzie aż do momentu polskiej premiery serwisu Spotify. Bo to właśnie Spotify było moją pierwszą aplikacyjną przygodą z chmurą. Do PC-towego iTunes nigdy nie umiałem się przekonać, bo nawet z telefonem czy tabletem nigdy nie potrafił działać u mnie w pełni stabilnie. Używałem więc Winampa, choć już tylko w jego najbardziej podstawowej wersji, z klasyczną, czarną skórką. I w zasadzie tylko do słuchania własnych kompozycji, które jako jedyne ostały się na dysku. Pozbyłem się praktycznie wszystkich mp3 zrippowanych z własnych płyt, bo większość z nich potrafiłem znaleźć na Spotify, zostawiłem tylko te, które albo nigdy nie znajdą się na serwisie albo ich obecność stoi pod wielkim znakiem zapytania. Aż do momentu przesiadki na OSX, na którym nawet do głowy nie przyszło mi instalowanie Winampa i całkowicie przerzuciłem się na zestaw Spotify plus iTunes. Warto jednak dodać, że cyfrowa forma muzyki to dla mnie tylko dodatek, a nie podstawowe źródło dźwięków. Wciąż kupuję klasyczne płyty CD, może już nie tak często jak kiedyś, ale nie zamierzam z nich rezygnować.
Pierwsze własne PC dostałem w połowie 1995 roku, dwa miesiące przed premierą Windowsa 95. Mp3 pojawiły się w moim życiu mniej więcej w 1997-98 roku. Z Winampa przestałem korzystać dopiero w 2013. To około 15 lat wspólnej muzycznej przygody i setki tysięcy przesłuchanych wspólnie utworów. I choć program stopniowo schodził na dalszy plan, o sentymencie do niego przypomniałem sobie przy okazji niedawnego ogłoszenia o braku dalszego wsparcia dla aplikacji. I choć ta informacja niczego tak naprawdę nie zmienia, jest mi autentycznie przykro, bo w pewnym sensie to koniec pewnej ery cyfrowej muzyki. Jestem jednak pewien, że jeszcze przez wiele lat będę spotykał Winampa na innych komputerach i chociażby przez wzgląd na naszą wspólną historię, kliknę w niego symboliczne ze dwa razy, żeby przypomnieć sobie stare czasy.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu