Felietony

Proszę mi nie przeszkadzać – dzwonię do Internetu! Tak wyglądała polska rzeczywistość

Paweł Winiarski

Pierwszy komputer, Atari 65 XE, dostał pod choinkę...

Reklama

Dziś trudno wyobrazić sobie codzienność bez stałego dostępu do sieci – czy to przy komputerze w domu, czy mobilnie w smartfonie. Ale pod koniec lat dz...

Dziś trudno wyobrazić sobie codzienność bez stałego dostępu do sieci – czy to przy komputerze w domu, czy mobilnie w smartfonie. Ale pod koniec lat dziewięćdziesiątych „net” był zarówno luksusem jak i walką o każdą minutę spędzoną w wirtualnym świecie.

Reklama

Są dźwięki, których nie da się zapomnieć. Taka melodia nowoczesności, niczym nie skrępowanej wolności, a dla wielu powiewem luksusu.

Uda się, czy się nie uda? Jest, połączyłem się! Ale trzeba działać szybko, bo rachunek rośnie z każdym impulsem. Ale chwila, przecież jest po godzinie 18, czyli impuls na połączenie lokalne nabija się co sześć, a nie co trzy minuty. Uff. Wszystko zaplanowane, wykorzystajmy tę godzinę najlepiej jak się da.

Tak mniej więcej wyglądały wieczory polskich miłośników internetu, którzy nie mogli być na stałe podłączonymi do sieci. Czy to ze względu na problemy techniczne, czy spory wydatek (montaż, abonament), którego nie dało się logicznie wytłumaczyć rodzicom. Nie oszukujmy się, w latach dziewięćdziesiątych „sdi” było dla wybranych, a komutowany dostęp do Internetu jawił się jako jedyny sposób na wskoczenie do wciąż rosnącego wirtualnego świata.

Im szybciej, tym lepiej

Standardowe – a na dobrą sprawę wiekowe – łącza telefoniczne oplatające w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku sporą część kraju nie pozwalały rozwinąć skrzydeł modemom o prędkości 56000 bps. Standardem stały się więc urządzenia oferujące 33600 bps, przy czym połączenie się z maksymalną prędkością nie było standardem. I choć w tamtych czasach nie atakowały nas z każdej strony ciężkie objętościowo strony czy dziesiątki reklam, to przeglądanie sieci nie należało do najprzyjemniejszych. Taki transfer nie pomagał również przy ściąganiu większych załączników do maili, a co dopiero pobierania z sieci większych plików. Jak to jednak mówią, potrzeba matką wynalazku. Dziś, posiadając stały dostęp do Internetu, raczej mało kto przygotowuje wcześniej maile, a dopiero później je wysyła. Dla mnie niestety była to codzienność, dlatego przed każdym wybraniem numer 0202122 miałem już gotową korespondencję w Outlooku i jak tylko modem złapał połączenie, klikałem ikonę „wyślij i odbierz” licząc na to, że komputer pozwoli mi korzystać równolegle z połączenia na tyle komfortowo, bym nie klął już przy wpisywaniu adresu wyszukiwarki Altavista.


Za przykład dramatu ówczesnej sieci telefonicznej niech posłuży pewien przykład. We własny modem (33600 bps) zaopatrzyłem się dopiero po modernizacji lokalnej centrali telefonicznej. Wcześniej chciałem przetestować łącza pożyczonym, raczej drogim, zewnętrznym modemem Zoltrixa. Mniej więcej na 10 prób połączenia udawały się dwa, przy czym sprzęt łączył się jedynie z prędkością 2400 bps, która nie pozwalała praktycznie na żadne działania w sieci. Niestety nie to było w całej sytuacji najgorsze – jeden dzień prób dość mocno nadwerężył rachunek, bo połączenie naliczane było nie od momentu synchronizacji modemu z serwerem, a z momentem dodzwonienia się do niego. Innymi słowy – ogromna większość prób była nieudana, a kosztowała niemałe pieniądze. Niezbyt zachęcające do wskoczenia w wirtualny świat, nieprawdaż?

„Mam nożyczki, odetnę Cię od tego Internetu!”

Niektórzy uważają, że to urban legend, ale ja naprawdę widziałem moją Matkę w jednej dłoni trzymającą kilkunastometrowy przewód telefoniczny, w drugiej nożyczki. Oczywiście nigdy nie skończyło się to cięciem kabla, ale straszak działał. Miałem znajomego, którego modem wylądował na betonie, wyrzucony przez jednego z rodziców z czwartego piętra. Dziś sam jestem rodzicem i zastanawiam się jakbym zareagował, gdyby zamiast – powiedzmy, standardowego rachunku opiewającego na 100 zł – do domu przyszedł kwit na złotych 500, oczywiście 400 za sam dostęp do Internetu. Jednym z najskuteczniejszych sposobów na ograniczenie sieci było zlikwidowanie gniazdka telefonicznego w moim pokoju. Wtedy była pewność, że nie wstanę w nocy i nie „wdzwonię” się do sieci – a nie zaryzykuję potajemnego przerzucania przewodu przez pół mieszkania. No dobrze, ta druga opcja się zdarzała, a patent z wkładaniem kabla pod dywany lub przeciągania go za meblami zdawał egzamin tylko do pierwszego zdemaskowania mojego niecnego planu.

Reklama


Na sumieniu mam jeszcze jeden pomysłowy wybryk. Otóż byłem wtedy posiadaczem komputera stacjonarnego, w klasycznej obudowie – Pentium 166 MMX, do tego 15-calowego, kineskopowego monitora bodajże Samsunga. Zestaw uzupełniała normalnych rozmiarów klawiatura i myszka. W bloku obok, na trzecim piętrze mieszkała moja Babcia, która akurat wyjechała. Zostałem ponadto sam w domu od popołudnia, aż do późnego wieczora. Byłem na tyle zdeterminowany do korzystania z sieci, że zabrałem cały sprzęt i wtargałem go sam po schodach na 3 piętro, rozkładając się na podłodze w przedpokoju Babci. Jakieś było moje zdziwienie, gdy około północy drzwi mieszkania się otworzyły, a ja leżąc na podłodze i rozmawiając na IRC-u, zobaczyłem swoją Mamę, która odkryła mój misterny plan i zabrała drugie klucze. W sumie nietrudno było się domyślić – północ, w domu nie ma nastolatka i jego komputera. Przecież nie uciekł zbyt daleko z takim, niezbyt lekkim, zestawem.

Reklama

Uzależnienie od IRC-a

Dzisiejsza młodzież nie wie czym jest IRC, a na każdego, kto korzysta z tego sposobu komunikowania się, patrzy się podejrzliwie, niczym na dinozaura. Jak mówi Wikipedia, „IRC (ang. Internet Relay Chat) to jedna ze starszych usług sieciowych umożliwiająca rozmowę na tematycznych lub towarzyskich kanałach komunikacyjnych, jak również prywatną z inną podłączoną aktualnie osobą.” W praktyce wystarczyło pobrać odpowiedniego klienta (najczęściej mIRC), znaleźć serwer, a następnie kanał. Przesiedziałem dziesiątki, jeśli nie setki godzin na #polishscene, kiedy jeszcze w szkole średniej byłem członkiem polskiej demosceny. Jak typowy nastolatek zaczepiałem też dziewczyny – chociażby na kanałach konkretnych miast. Sęk w tym, że część użytkowników IRC-a miała w domach tak zwane „stałe łącze”, reszta posiłkowała się modemowym dostępem do sieci. A jak ustaliliśmy wcześniej, to kosztowało. A IRC wciągał – w końcu nie wypadało skończyć prywatnej rozmowy w pół zdania lub wyjść z ogólnej, ciekawej dyskusji, kiedy ta właśnie się rozkręcała. Byłem naiwnym nastolatkiem, który wierzył, że kiedy czasem zostaje sam w domu i posiedzi na IRC-u pół nocy, rodzice nie zobaczą większego rachunku. Ale co można było wtedy powiedzieć? „Mamo, musiałem”. Bo faktycznie musiałem. Postawienie swojego bota to przecież nie to samo.


To normalne, że większość z nas denerwuje się, kiedy dostawca domowego Internetu robi niespodziewaną przerwę w dostępie do sieci. Szlag trafia nas, kiedy w smartfonie znika ikona połączenia, a przeglądarka wita informacją o niemożności wyświetlenia strony. Mam podobnie, ale właśnie wtedy przypominam sobie swoją młodość i radość, jaką czerpałem z „wdzwaniania” się do Internetu. No dobrze, irytacja oderwaniem od wirtualnego świata wcale nie mija, a ten sposób nie pomaga – ale zawsze wtedy mam w oczach malutką łzę nostalgii. Ach, to były dopiero czasy, mam nadzieję, że nigdy nie wrócą.

Obrazki: 1,2,3,4.

Reklama

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama