Ile jest w Polsce skanerów do zdjęć? Wychodzi na to, że jeden - w Warszawie. Skąd ten wniosek? Z analizy arcynowoczesnego systemu wyrabiania dowodów o...
Powrót do przeszłości, czyli o debilizmie ustawodawcy
Dziennikarz, pisarz, nauczyciel akademicki, specja...
Ile jest w Polsce skanerów do zdjęć? Wychodzi na to, że jeden - w Warszawie. Skąd ten wniosek? Z analizy arcynowoczesnego systemu wyrabiania dowodów osobistych. Według kalendarza mamy co prawda wiek XXI, ale w polskich urzędach i przepisach dalej wszystko po staremu. Pamiętam, jak komputeryzowaliśmy ZUS. Jedynym efektem było to, że utopiliśmy miliony, a szacowna ta instytucja pogubiła masę naszych bezcennych danych. Z urzędami stanu cywilnego jest podobnie - jeśli chcesz dowód, musisz wsiąść w deloreana i cofnąć się do XX wieku. Alternatywą jest... pięć tysięcy złotych kary i pozbawienie wolności!
Zawsze twierdziłem, że naczelnym, dyżurnym polskim durniem jest ustawodawca. Twierdzenie to podtrzymuję. Wczoraj, dla przykładu, dowiedziałem się, że istnieją specjalne, uchwalone przez parlament przepisy, które mają za zadanie oszukiwać ludzi uczciwych. Ale to temat na osobny artykuł i z pewnością do tej kwestii jeszcze wrócę.
Ale od początku. Sprawy dowodów i meldunków reguluje głupawa ustawa z dnia 10 kwietnia 1974 r. o ewidencji ludności i dowodach osobistych. Pisząc "głupawa" nie obrażam, a jedynie stwierdzam fakt. Oto bowiem mamy w rzeczonym dokumencie potwornie socjalistyczną zaszłość w postaci tzw. obowiązku meldunkowego. Spośród kilku cudownie debilnych przepisów zacytuję jeden:
Osoba przebywająca na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej jest obowiązana zameldować się w miejscu pobytu stałego lub czasowego trwającego ponad 3 miesiące najpóźniej w 30. dniu, licząc od dnia przybycia do tego miejsca.
Mamy tu do czynienia z przepisem, który umarł, gnije i przy tym śmierdzi. Jak za starej dobrej komuny parlament każe się nam zameldować. Tysiące ludzi, ba, tysiące rodzin żyjących na dorobku i wynajmujących od kogoś mieszkanie, może się teraz uśmiać setnie. Nie ma w Polsce właściciela mieszkania, który byłby na tyle naiwny, by zameldować w nim obce osoby, bo to ryzyko wystąpienia sytuacji rodem z filmu "Nie ma róży bez ognia" (polecam!). O meldunku po trzech miesiącach należy więc zapomnieć, a dalsze istnienie tego przepisu jest dowodem tego, że parlament jako ustawodawca powinien poddać się drobiazgowej ewaluacji psychiatrycznej.
Przepis ten jest jednak ledwie preludium do kuriozalnej sytuacji rodem z "Paragrafu 22" Hellera. Ktoś, kto projektował ten system, albo jest chory psychicznie, albo jest skrajnym sadystą. O co chodzi? Już przechodzę do sedna sprawy, ujmując to w formie życiowego przykładu. Usiądźcie wygodnie i weźcie popcorn.
Gehenna Kowalskiego
Wyobraźmy sobie pana Jana Kowalskiego, ciężko pracującego obywatela i uczciwego podatnika. Nasz delikwent urodził się i przeżył młodość, dajmy na to, w Zakopanem. Szkoła, pierwsza miłość, pierwsza praca. Z czasem jednak Kowalski rusza na studia do innego miasta, a potem za chlebem jeszcze dalej. Koniec końców ląduje z żoną i dzieckiem w Gdańsku. Ot, typowe małżeństwo na dorobku, jakich w kraju są tysiące. Podstawowa komórka społeczna, na której, mówiąc wprost, opiera się to zgniłe państwo, wysysając soki z wampirycznym zapamiętaniem.
Kowalski wraz z żoną wynajmują mieszkanie. Na meldunek w miejscu, gdzie przebywają przeszło trzy miesiące, nie mają co liczyć. Słowem, Kowalski z żoną to wredni anarchiści i karły reakcji, bowiem bezczelnie łamią prawo. A jak wszyscy wiemy, dura lex, sed lex. Mało tego, łamią prawo podwójnie. Jakim cudem? To proste.
Osoba, która opuszcza miejsce pobytu stałego lub czasowego trwającego ponad 3 miesiące, jest obowiązana wymeldować się w organie gminy, właściwym ze względu na dotychczasowe miejsce jej pobytu, najpóźniej w dniu opuszczenia tego miejsca.
Reklama
Kowalski wyjeżdżając z Zakopanego, powinien był się wymeldować. Nie zrobił tego? Złamał prawo. Kiedy zamieszkał w Gdańsku, powinien był się zameldować. Nie zrobił tego? Złamał prawo. Jak za wujaszka Stalina. Wróćmy jednak do naszej opowieści.
Z czasem odzywa się matka Kowalskiego, która oświadcza, że wymeldowuje syna, bowiem ma do tego prawo (wszak ten nie mieszka w Zakopanem od dłuższego czasu). Dlaczego to robi? Może chce sprzedać mieszkanie, a może przekazać je na Radio Maryja. Ważny jest tu nie powód, lecz fakt, że Kowalski traci swój i tak od dłuższego czasu fikcyjny meldunek. Musi więc zmienić dowód, bo inaczej nie ma zmiłuj się. Nieaktualny dokument tożsamości to kolejne przekroczenie przepisów.
I tu wkracza na scenę nasze ulubione prawodawstwo, tańcząc fandango z mediami elektronicznymi. Choć bardziej przypomina mi to nekrofilską orgię niż taniec. Ale ad rem. Obowiązek meldunkowy obowiązkiem meldunkowym, ale prawdą jest, że Kowalski może się zameldować co najwyżej we własnej d... Przepraszam, tego przepisy nie przewidują. Słowem, Kowalski nie może zameldować się nigdzie. Może jednak (i tu winno zabrzmieć windowsowe TADA!) wyrobić sobie nowy dowód tożsamości - bez wpisanego meldunku (tak, jest taka opcja!).
Co robi Kowalski? Idzie do urzędu w Gdańsku, informuje, że został wymeldowany przez mamuśkę, ergo prosi o nowy dowód, bo od lat mieszka i pracuje w Gdańsku. Hehehe, Kowalski, z byka spadliście? Chcecie u nas nowy dowód, to przywieźcie z Zakopanego informację o tym, że was wymeldowano.
Przepraszam, k..wa, co? Niech sprawdzę w kalendarzu. Mamy XXI wiek? Mamy. Mamy komputeryzację? Mamy. Mamy jakąś tam centralną bazę ludności, ogólnopolski rejestr danych osobowych? Mamy. To w czym problem, by sprawdzić online i potwierdzić, że Kowalski faktycznie został wymeldowany w Zakopanem? Ba, w czym problem, by paniusia z jednego urzędu zadzwoniła do paniusi z drugiego urzędu? W tym, że ustawodawca o komputerach i sieci wie tyle, że na tym pierwszym można pograć w szachy i pasjansa, a z tego drugiego ściągać pornosy. Ale żeby zaprząc ten system do ułatwienia ludziom życia? A po kiego grzyba? Niech się Kowalski z Gdańska do Zakopanego przejedzie - dobrze mu to zrobi, pozna kraj ojczysty, poczuje związek z utrzymywanym przez własne podatki organizmem zwanym państwem...
Kowalski ciśnie więc 700 km przez Polskę po świstek z drukarki. Jedzie, jedzie, dojechał, stanął w kolejce. W końcu dowiedział się, że dowód ma nieważny, bo adres meldunkowy nieaktualny, więc gdy wróci do Gdańska, będzie musiał złożyć papiery o nowy.
Delikwent po pięciu minutach spędzonych w urzędzie pokonuje z powrotem 700 km i pada na ryj. Następnego dnia udaje się do urzędu w Gdańsku, gdzie informuje, że został wymeldowany z Zakopanego, nie ma meldunku w Gdańsku, ale że żyje i pracuje w tym mieście, chce sobie wyrobić dowód bez adresu. Po co mu dowód? Bo miłościwy ustawodawca już zaciera ręce, by przypierniczyć Kowalskiemu karę w wysokości PIĘCIU TYSIĘCY ZŁOTYCH lub osadzić go za kratkami za brak ważnego dokumentu tożsamości.
. Warto więc sprawdzić datę ważności na naszym dokumencie. W tym roku upływa termin ważności 44 tysięcy dowodów osobistych. Brak aktualnego dokumentu niesie z sobą wiele problemów. Aby ich uniknąć, złóż wniosek w swoim Urzędzie Miejskim o nowy dowód już dziś. Zajmie ci to tylko chwilę. 1 stycznia weszła w życie nowelizacja ustawy o ewidencji ludności i dowodach osobistych. Zmian jest kilka, jednak jedna z najważniejszych dotyczy obowiązku posiadania dowodu osobistego. . (12.02.2013 r. - źródło)
Pani w okienku informuje Kowalskiego, że spoko i luz, ale Gdańsk na to leje, bo ustawa mówi wyraźnie - dowód bez adresu Kowalski może sobie wyrobić tylko tam, gdzie miał ostatni meldunek. Czyli w Zakopanem. I nie jest ważne, że chłop od lat mieszka i pracuje w Gdańsku. Musi jechać do Zakopanego, koniec, kropka.
Kowalski pokonuje więc 700 km z myślą, że wyrobi ten cholerny dokument tożsamości na miejscu w pięć minut, a potem się upije, żeby zapomnieć o tym, jak to Rzeczpospolita w świetle prawa robi z niego debila. Kiedy przyjeżdża na miejsce, pyta, jak szybko może otrzymać dowód. Wszak kiedy wyrabiał sobie kartę miejską na środki komunikacji, fotkę przesłał mailem i po paru dniach odebrał dokument...
Oj, Kowalski, tępa dzido, ależ ty głupi jesteś i naiwny...
Pani w okienku urzędu w Zakopanem informuje delikwenta, że na dowód musi poczekać... miesiąc? Przepraszam, co? Dlaczego? To proste. W Polsce jest tylko jeden skaner do zdjęć i znajduje się on w Warszawie. Pani z okienka musi więc zdjęcia Kowalskiego zapakować w kopertę, wysłać (dobrze że nie gołębiem pocztowym!) do Warszawy, a tam zdjęcie zeskanują.
Moment - pyta Kowalski - "dlaczego więc nie mogłem Wam przesłać mailem własnego zdjęcia (oczywiście spełniającego urzędowe wymagania), jak to zrobiłem w przypadku karty miejskiej?" Pani w okienku patrzy zdziwiona i odpowiada - "takie są przepisy. Dura lex, sed lex."
Kowalski wraca więc do Gdańska (kolejne 700 km), gdzie przez miesiąc żyje bez dowodu, a jedynie z pogiętym urzędowym świstkiem potwierdzającym, że złożył on wniosek o nowy dokument. W tym czasie nie ma prawa latać samolotem, brać pożyczek, zakładać karty bibliotecznej, odbierać przekazów na poczcie itp... Nie masz dowodu, jesteś nikim, a poświadczenie urzędowe, że złożyłeś wniosek o nowy dokument, jest tylko po to, by uniknąć wspomnianej kary w wysokości pięciu tysięcy złotych.
Mija miesiąc. Co robi Kowalski? Rusza do Zakopanego (700 km), by w pięć minut odebrać dowód i... wrócić do Gdańska (700 km).
OK, Kowalski ma ważny, aktualny dowód. Czy jest teraz praworządnym obywatelem? A takiego wała! W dalszym ciągu łamie on przepis o obowiązku meldunkowym, bo mieszka w wynajętym lokum dłużej niż trzy miesiące. A to, że uczciwie pracuje i uczciwie płaci podatki? Cóż, jego strata. Uczciwi są po to, by system mógł ich wyd... wykorzystać.
Przeliczmy. W dobie Internetu, web 2.0, w dobie zakładania kont bankowych przez sieć lub telefon, w dobie lotniczej odprawy online, w dobie błyskawicznych płatności Visą przez Internet, dla głupiego, lecz niezbędnego kawałka plastiku Kowalski musiał wziąć SZEŚĆ dni urlopu i pokonać... 4200 kilometrów po ukochanej ojczyźnie. To jak na wakacje do Bułgarii i z powrotem. I koszt pewnie podobny.
Owszem, powiecie, ale Kowalski z pewnością ma inne dokumenty tożsamości. Otóż nie. Prawa jazdy nie zrobił, a paszport kiedyś miał, ale ten dawno stracił ważność i leży na dnie szuflady, bo w końcu w krajach UE jest zbędny. Swego zresztą czasu Kowalski chciał na paszport załatwić sobie kartę w wypożyczalni DVD, ale mu odmówiono (sic!). Musi być dowód osobisty, koniec, kropka.
Cała ta historia nie tylko jest prawdziwa, ale i stanowi opis zmagań, jakie podejmują tysiące Polaków. Konkluzja? Afera podsłuchowa to jest banał. Ktoś powiedział, że Polska to mit? I to jest afera? Polska jako nowoczesne prawo ładu i porządku, jako XXI-wieczny skomputeryzowany organizm, gdzie podstawową wartością jest obywatel, to naprawdę jest mit. Przypomina mi się słynny Alfred Jarry, który po premierze swojej sztuki "Ubu Król czyli Polacy" powiedział: "Rzecz dzieje się w Polsce, to znaczy nigdzie". Trudno o lepsze podsumowanie.
Fotografia plakatu: malczyce.wroc.pl
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu