Leżące na jezdni truchło niebieskiej żyrafy z wywalonym ozorem, zmiażdżone przez ciężarówkę. Sen na kwasie Andy'ego Warhola? Nie, to promocja bogatego...
Leżące na jezdni truchło niebieskiej żyrafy z wywalonym ozorem, zmiażdżone przez ciężarówkę. Sen na kwasie Andy'ego Warhola? Nie, to promocja bogatego dolnośląskiego miasta. Co ci ludzie palą i dlaczego w pracy? Takie pytanie ciśnie się na usta, gdy spoglądamy na działania urzędniczych specjalistów ds. PR, promocji czy marketingu w polskich samorządach.
Stereotyp jest bolesny. Przeciętny urzędnik to kretyn. Potwarz czy echo prawdy? Śmiem twierdzić, że to drugie. Żadna opinia nie bierze się znikąd. Największe problemy stwarzają jednak nie ci, którzy przesiadują w okienkach, domagając się od Ciebie tony zbędnych dokumentów. Prawdziwy horror czai się za drzwiami wydziałów promocji i biur rzeczników prasowych.
W czym rzecz? Otóż mimo że żyjemy w XXI wieku, era ta do samorządów po prostu jeszcze nie dotarła. Lokalne władze żyją w przekonaniu, że w dalszym ciągu funkcjonuje model komunikacji masowej, jednostronnej, gdzie nadawca może wyemitować każdą możliwą bzdurę i nie wywoła to żadnej interakcji. To prawda numer jeden.
Numer dwa z kolei wskazuje na smutną zasadę zatrudniania w budżetówce ludzi według wzorca BMW (bierny, mierny, ale wierny). I trzeba uczciwie powiedzieć, że jest to ogólnopolska norma bez względu na barwy klubowe. Przykłady? Proszę bardzo, ale bez nazw, by nikt nie posądzał mnie ponownie o jakiekolwiek polityczne antypatie.
W mieście L. promocją zajmuje się wydział, który... wydaje koncesje na sprzedaż alkoholu! Nie, nie żartuję! Mało tego, fakt ten zdaje się tłumaczyć, dlaczego maskotką urzędu została niebieska żyrafa.
Zwierzę to pojawiało się między innymi na plakatach ogólnopolskich konferencji odbywających się w L. Szczytem było pokazanie zwierzaka jako ofiary wypadku drogowego. Wybałuszone oczy, wywalony jęzor, ślady opon na grzbiecie - zimny trup! Akcja "zredukuj prędkość?" Nie, drodzy Państwo, reklama konferencji nt. drogownictwa (sic!).
Miasto L. (nota bene jedna z najbogatszych gmin w Polsce) zasłynęło też publikacją widokówek promujących region. Na jednej z nich pojawiła się stacja benzynowa. Dlaczego? Bo jest zagraniczna i ładna, odpowiedziała ówczesna pracownica biura promocji. I spróbuj z tym dyskutować...
Miejscowość Ś. z kolei znana jest z dwóch doskonałych anegdot. Szef ds. kultury i komunikacji wiejskiej (z akcentem na "wiejskiej") poszedł był w cug i zniknął. Pojawił się po ładnych paru dniach, tłumacząc się śmiercią żony. Wstrząśnięty burmistrz zamówił w Wyborczej nekrolog, po którego publikacji do urzędu z kalumniami o niewybredny żart zadzwoniła... zmarła żona! Całkiem zresztą żywa...
W tym samym magistracie specjalista ds. promocji zaskoczony został swego czasu prośbą o przesłanie herbu miejscowości w wersji do druku (czyli tzw. wektorowej). Rzecz absolutnie w tej branży podstawowa. Niestety, wujek, stryjek, ciotka czy kto go tam wsadził na stołek, nie powiedzieli, o co biega, więc chłopina bronił swej niewiedzy argumentem, że jest w tym biurze nowy.
Miasto B. również się nie popisało. Poszły pieniądze na stworzenie identyfikacji wizualnej i jakkolwiek dumnie to brzmi, skończyło się na googlowaniu w trybie graficznym i ordynarnym plagiacie. Pech chciał, że skopiowano logo organizacji gejów i lesbijek.
Miasto W. szczyci się swą multikulturowością. Jak na stolicę regionu przystało, strona www dostępna jest w ośmiu językach! Jest w tym jednak drobny haczyk. O ile teksty w języku rodzimym faktycznie są autorskie, o tyle pozostałe wersje to... google translate. Całość przy tym zrobiona jest tak "sprytnie", że automatyczny tłumacz jest mocno wybiórczy i, kolokwialnie mówiąc, przekłada na właściwy język piąte przez dziesiąte.
Jak przystało na profesjonalistów, spece od strony zafundowali gratkę dla osób niewidzących. Jeśli tylko użytkownikowi uda się kliknąć w przycisk "Odsłuchaj", automatyczny lektor przeczyta wszystko. Zaznaczam, wszystko. Zanim więc dotrze do treści jakiegokolwiek wpisu, uparcie będzie czytał bez jakichkolwiek pauz wszystkie możliwe napisy, w tym treść menu, submenu etc. Chaos absolutny.
To zaledwie kilka banalnych przykładów. Wierzcie mi, że te bardziej drastyczne pominąłem milczeniem. Od lat pada pytanie, jakim cudem ludzie odpowiadający za identyfikację wizualną samorządów i ich wizerunek w mediach mogą być tak niekompetentni? Odpowiedź jest prosta - a czemu nie?
Miasta nie zbankrutują, poza tym taka fucha jest zazwyczaj na czas jednej, góra dwóch kadencji, a po nas choćby potop. Poza tym mamy do czynienia z dwoma kluczami zatrudniania - politycznym i urzędniczym. Ten pierwszy, wiadomo, nakazuje zatrudniać "swojaków". W końcu wszystko powinno zostać w rodzinie. Drugi sposób jest jeszcze ciekawszy.
Jak urzędnik, który nie zna się na promocji, PR i marketingu ma rekrutować i zatrudniać specjalistów w tych branżach? To troszkę tak, jak gdyby woźny w wiejskiej szkole miał oceniać profesjonalizm kandydatów na pilota dreamlinera. Jeśli więc nie znam się, a muszę kogoś zatrudnić, to zatrudnię go wedle własnej wiedzy.
W jaki sposób? Zrobię mu test z wiedzy. Oczywiście, nie wiedzy o fachu, o którym nie mam pojęcia, lecz z wiedzy urzędniczej. A jeśli do tego mam pod ręką znajomka, któremu obiecałem to miejsce, dopilnuję, by test był równie trudny, co głupi, bym po dwóch nieudanych rekrutacjach mógł zatrudnić już zgodnie z prawem, kogo tylko pragnę.
W mieście W. poszukiwano w zeszłym miesiącu wiceszefa działu odpowiadającego za komunikację społeczną. Miał to być ninja internetu, spec od nowych mediów, kontaktów z prasą etc. Kilkunastu kandydatów, którzy złożyli w większości bardzo bogate portfolio, zaproszono na "test z wiedzy". Jakiej? W zaproszeniu nie podano. Kto miał łeb na karku, zadzwonił do magistratu i zapytał, o jaką to wiedzę chodzi. Mógł tam dowiedzieć się, że będzie maglowany z informacji na temat... urzędu.
W pisemnym teście padły kuriozalne pytania. Jaki jest numer telefonu tam i tam (magistrat dysponuje pakietem chyba kilkuset numerów)? Jak się nazywają panowie urzędnicy zasiadający na danych stołkach? Jak brzmią nazwy wszystkich departamentów?
Myślicie, że padły jakiekolwiek pytania a propos specyfiki nowych mediów, zagadnień związanych z rzecznictwem czy kwestii dotyczących zarządzania sytuacją kryzysową w prasie? A może jaka jest różnica między systemami CMYK i RGB? Czym się różni raster od wektorów? Oczywiście, że nie!
Kto bowiem jest na tyle w urzędzie kompetentny, by takie pytania wykreować, a następnie odpowiednio zweryfikować trafność odpowiedzi? Poza tym dlaczego nowy urzędnik ma być kompetentny? Wszak po to jest budżet, by za "specjalistę" pracowały potem wyłonione w drodze przetargu zewnętrzne agencje interaktywne. Wybierane też zresztą według wspomnianych wyżej kluczy.
Nie wierzycie? W 2000 roku, gdy pracowałem w pewnym samorządzie, próbowano mnie zmusić do sfałszowania przetargu tak, by wygrała go zasłużona dla partii firma. Jak udało mi sie uniknąć kryminalnego procederu i jednocześnie zachować pracę? To temat na inną opowieść...
Jedno jest wszakże pewne. Niezależnie od strony politycznej, niezależnie od wielkości gminy i liczebności samorządu, magia koryta funkcjonuje niezmiennie od lat. A jeśli czytaliście "Folwark zwierzęcy" Orwella, wiecie, kto się do tego koryta pcha... Rzekłem.
PS. Cieszy oczy niepozbawiony błędów komunikat urzędowy dotyczący wspomnianego naboru na speca ds. mediów:
W wyniku zakończenia procedury naboru na w/w stanowisko nie została zatrudniona żadna osoba. Uzasadnienie: W odpowiedzi na ogłoszenie o naborze oferty złożyło 19 kandydatów. Spośród 15 osób spełniających wymogi formalne, 13 przystąpiło do testu wiedzy. Żaden kandydat nie osiągnął ilości punktów wymaganej do zakwalifikowania się do kolejnego etapu naboru.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu