Felietony

Ilu żywych ludzi jest tak naprawdę w sieci?

Grzegorz Marczak

Rocznik 74. Pasjonat nowych technologii, kibic wsz...

4

Autorem tekstu jest Andrzej Ziemiański. W ostatnich czasach często zadaję sobie pytanie ilu ludzi, których znam w sieci istnieje naprawdę. To pytanie co prawda może wyglądać na takie, które zadaje sobie zaawansowany w swojej chorobie schizofrenik albo filozof dumający nad kwestią czy w ogóle istnie...

Autorem tekstu jest Andrzej Ziemiański.
W ostatnich czasach często zadaję sobie pytanie ilu ludzi, których znam w sieci istnieje naprawdę. To pytanie co prawda może wyglądać na takie, które zadaje sobie zaawansowany w swojej chorobie schizofrenik albo filozof dumający nad kwestią czy w ogóle istnieje świat realny. Ale nie. Pytanie zadaję sobie poważnie.

Chciałbym wiedzieć ile osób, z którymi kontaktuję się przez Internet to żywi, prawdziwi ludzie, a nie istoty jedynie wymyślone.

Teoretycznie problem jest łatwy - wystarczy sprawdzić statystyki. No niestety, statystykom nie ufam. Przeglądałem ostatnio raport o różnicach w dostępie do internetu pomiędzy mieszkańcami miast i wsi. Niestety autorzy nie wyjaśnili podstawowej kwestii: kogo uważają za mieszkańców wsi. Mam na przykład wielu znajomych, których nazywam „Wrocławianami nocującymi poza miastem”. To ludzie, którzy znużeni miejskim zgiełkiem i uciążliwościami mają swoje domy na wsi i tam wykupili sporo usług, w tym dostęp do internetu. A chłopami są takimi, że nie odróżnią żyta od pszenicy. Śmiem nawet zaryzykować stwierdzenie, że mogą pomylić traktor z koniem, choć być może tu się jednak trochę zagalopowałem. Jacy więc z nich mieszkańcy wsi? W statystyce jednak są zaliczani do ludności wiejskiej. I jak ufać takim badaniom?

No dobrze. A skąd w ogóle moje podejrzenia, że czasem nie rozmawiam z prawdziwymi ludźmi? Wszystko zaczęło się w roku dziewięćdziesiątym siódmym ubiegłego stulecia, kiedy zwerbowano mnie do wolontariatu miejskiego mającego wspierać urząd miasta w walce z okropną powodzią. Usiłowałem wtedy zwracać urzędnikom uwagę na różne sprawy, które dałoby się doraźnie i szybko załatwić ale mało kto zwracał na mnie uwagę. Szybko jednak zauważyłem, że wielką wagę przywiązuje się do wszelkich uwag pochodzących z zewnątrz, z Warszawy, z zagranicy, skądkolwiek byle nie stąd. Tak, tak, pokutowało jeszcze socjalistyczne przekonanie, że ci, którzy są dalej (w domyśle „wyżej”) lepiej wiedzą. Wykorzystanie tego mechanizmu było dziecinnie łatwe. Odtąd wszystko co miałem do powiedzenia przekazywałem w formie maili przychodzących od innych osób i niektóre sprawy naprawdę ruszyły z kopyta.

Ale wtedy były inne czasy. Sprawdzić kto jest kim było szalenie trudne. No niby dzisiaj też, z wielu miejsc dochodzą wiadomości, że pod nickiem „Młodziutka Ela” ukrywał się jakiś pedofil, a „Urocza Renata” okazała się zgorzkniałym policjantem, który tego pedofila tropił. Ale nie o takie wirtualne postacie mi chodzi.

W różnych rozmowach dotyczących interesów przekonałem się, że podczas negocjacji kontrahent zachowuje się inaczej jeśli w tym biznesie są trzy strony, a nie dwie. Dlaczego więc nie stworzyć trzeciej samemu? Jeśli tylko potrzebuję wsparcia, kogoś jeszcze, pośrednika, który podkreśli abstrakcyjność mojej oferty, poprze mnie albo przeciwnie – zaatakuje obrzucając zarzutami (z tym, że absurdalnymi, łatwymi do zbicia) to mam takiego człowieka. Ów biznesmen ma swój profil na Facebooku, Google+, GoldenLine, Profeo, LinkedIn czy biznes.net. Ma swoje zdjęcia w sieci (także z rodziną), ma wielu znajomych, udziela się w dyskusjach. Ma tylko jeden problem: nie istnieje naprawdę i ma dużą trudność w odwiedzeniu kogoś fizycznie. Oddał mi jednak już wiele przysług.

Czasami mam wrażenie, że nie jest jedynym przedstawicielem swojego gatunku. Wydaje mi się, ze wielu ludzi biorących udział w sieciowych dyskusjach tworzy sobie wirtualnych adwersarzy. I to nie po to, żeby łatwo wygrać w dyskusji, ani nie po to, żeby napluć na kogoś w chwili kiedy samemu nie wypada. Czasem ludzie chcąc dowiedzieć się czegoś konkretnego o danej osobie zwracają się do jej największego wroga. A możliwość kształtowania tego co usłyszą może być bardzo przydatna.

Ale to naprawdę jeszcze nic w porównaniu z działalnością, którą prowadzi w sieci pewien mój znajomy. Otóż kolega ten ma hobby, którym jest podrywanie dziewczyn. Niby nic oryginalnego, niemniej poświęca temu zajęciu cały swój wolny czas i, patrząc obiektywnie z boku, mogę stwierdzić, że osiągnął w tej materii mistrzostwo. Jak już namierzy w sieci cel, nigdy nie zaczyna znajomości jako on sam. Stworzył wcześniej w internecie kilka wirtualnych dziewczyn i zawsze najpierw zaprzyjaźnia się z ofiarą jako jej koleżanka. Poznaje ją coraz lepiej, często osacza podstawiając jeszcze drugą z nieprawdziwych pań i dopiero potem startuje osobiście. Po każdej rozmowie z upatrzoną dziewczyną ma sprawozdanie od swoich wirtualnych agentek. Jakie są odczucia ofiary, co jako mężczyzna zrobił źle, a co dobrze, co powinien poprawić, a co zmienić. Kobiety uwielbiają mówić ze szczegółami więc raporty są cennym źródłem informacji z pierwszej ręki. Widząc jego triumfy na tym polu muszę przyznać, że stał się klasą sam dla siebie.

Kiedy jednak wiedząc to wszystko zamyślę się czasem przed klawiaturą, to zastanawiam się ilu z moich sieciowych znajomych, których nigdy przecież nie spotkam, istnieje naprawdę?

Zdjęcie pochodzi z serwisu Shutterstock.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Więcej na tematy:

Internetludziesieć