Kontrole lotniskowe i graniczne często są jednymi z najbardziej irytujących elementów podróży. Kolejki, stresowa atmosfera, niekoniecznie przyjazne nastawienie drugiej strony. Z moim szczęściem — pełne dodatkowych procedur (SSSS nie jest dla mnie niczym nowym, a sprawdzanie śladów tymi tajemniczymi szczoteczkami to dla mnie lotniskowy standard). Z każdym wyjazdem obserwuję pracę tamtejszych służb, słucham opowieści znajomych, a później... czytam że od ponad dekady (!) żaden z przybywających do Stanów Zjednoczonych turysta nie miał poprawnie skontrolowanego paszportu. I ręce mi opadają.
Czytam że od ponad 10 lat nie sprawdzono w USA poprawnie e-paszportu i ręce mi opadają
Wszyscy którzy mają chociaż jedną podróż samolotem poza strefę Schengen wiedzą, że cały zestaw procedur który trzeba przejść jest męczący. I kiedy myślimy o tym w kwestiach bezpieczeństwa — raczej nikt specjalnie się temu nie opiera. Po prostu: takie jest prawo, takie są procedury. Zdejmujemy paski, zdejmujemy buty, bluzy, wyjmujemy wszystko z kieszeni, większa elektronika też ląduje na tacy. Jeżeli zapomnimy się z jakąś drobnostką — maszyna zaczyna piszczeć (no chyba że to lotnisko w Pekinie, wtedy nawet gdy o niczym nie zapomnimy — i tak prawdopodobnie coś będzie nie tak). Dalej wyrywkowo dodatkowe kontrole — jak te na ślady materiałów wybuchowych. Czasami do gry wchodzi jeszcze wspomniane SSSS (Secondary Security Screening Selection), czyli wybór losowych pasażerów na dokładniejszą kontrolę. I już po wszystkim można poczuć się spokojniej, jest bezpiecznie. Tylko że nie.
Od ponad dziesięciu lat ani razu poprawnie nie sprawdzono paszportu w Stanach Zjednoczonych
Kontrole graniczne w Stanach Zjednoczonych to jeszcze inna bajka. Pomijając już inną aparaturę, jest tam... bardziej szczegółowo. TSA dba o bezpieczeństwo jak nigdy — i po zamachach terrorystycznych w 2001 roku sporo się tam pozmieniało, zwłaszcza dla lotów innych niż krajowe. Przyzwyczaiłem się już do tego, że tamtejsze maszyny są dość ułomne (za każdym razem ich operatorzy są przekonani, że coś przemycam pod bluzką — a to po prostu efekty zrzucenia kilku kilogramów). Przyzwyczaiłem się nawet do szczegółowych pytań — które nie zawsze zadawane są z przyjaznym tonem — przy kontroli paszportowej, gdy wjeżdżam do kraju. Rozumiem, takie procedury. Problem polega na tym, że mimo tego całego przedstawienia, najwyraźniej wciąż jest ono... dość nieefektywne, bo tamtejsza Straż Graniczna od wielu lat nie ma oprogramowania, które pozwoliłoby im zweryfikować dane zapisane w e-paszportach, czytamy na ZDNET. W moim przypadku jest jeszcze wiza, która jest jakąś dodatkową gwarancją. Mimo wszystko — czytając takie informacje, a później natykając się na wpisy o tym, że bez problemu można z tamtej strony przejść z napojami nie wiem, czy to obsługa jest niekompetentną, czy to po prostu ja czegoś nie dostrzegam?
Jedno wielkie przedstawienie, czy faktyczne dbanie o bezpieczeństwo?
Doskonale rozumiem, że praca przy kontrolach lotniskowych do przyjemnych nie należy. Rozumiem też ludzi, którzy starają się unikać samolotów jak tylko mogą. Kontrole są męczące, ale godzimy się na nie — wierząc, że od nich zależy nasze bezpieczeństwo. Im więcej latam, tym więcej dostrzegam niekompetencji (paszport pokazywany przez szybę z dobrego 1,5 metra wciąż jest na szczycie najdziwniejszych akcji jakie miałem, tuż obok naderwania wizy przez osoby kontrolujące mnie na SSSS), a uzupełniając to o cały pakiet przygód o których czytam w rozmaitych relacjach i wieść, że... od wielu lat strażnicy nie są w stanie zweryfikować danych, bo nie mają oprogramowania, naprawdę jestem zmieszany. To jak w końcu jest: bezpiecznie czy teatralnie i męcząco?
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu