Internet

Wizerunek w sieci - niezbędny czy niekoniecznie?

Marcin M. Drews

Dziennikarz, pisarz, nauczyciel akademicki, specja...

31

Mówi się dziś otwarcie, że jeśli nie ma Cię w sieci, w ogóle nie istniejesz. Pan Józef, wiekowy szewc rezydujący w suterenie starej kamienicy, mógłby się z tą tezą kłócić. Wszak wszyscy klienci znają go i cenią jego robotę, choć on nie wie nawet, co to Facebook. Tyle że średnia wiekowa usługobiorców...

Mówi się dziś otwarcie, że jeśli nie ma Cię w sieci, w ogóle nie istniejesz. Pan Józef, wiekowy szewc rezydujący w suterenie starej kamienicy, mógłby się z tą tezą kłócić. Wszak wszyscy klienci znają go i cenią jego robotę, choć on nie wie nawet, co to Facebook. Tyle że średnia wiekowa usługobiorców nie maleje, a młodzi omijają zakład szerokim łukiem, bo Pan Józef nie tweetuje...

Kreowanie wizerunku to dziedzina interdyscyplinarna, choć przypisuje się ją do działań z zakresu Public Relations. Nie da się jej rozpatrywać jako nauki ścisłej, bo często jest tak, że od tego, co powiesz, ważniejsze jest, kiedy to zrobisz i jak się nazywasz. Biblia mówi, że "wszystkim rządzi czas i przypadek", a zadaniem PR-owca jest dopomagać szczęściu i przypadki łączyć w pary.

Pamiętam czasy, gdy szczytem autokreacji była wizytówka. Jeśli miałeś kartonik kredowego papieru z wydrukowanym nazwiskiem, wszystkie drzwi otwierano przed Tobą z uśmiechem i ukłonem.

Gdy pod strzechy zawitały pierwsze komputery 8-bitowe, rozpoczęła się w Polsce era cyfrowa. Internetu jeszcze nie znaliśmy, za to dystrybucja programów na kasetach magnetofonowych pozwalała nam posłać swe nazwisko w świat. Jak? Najczęściej mało subtelnie, bowiem druga połowa lat osiemdziesiątych to czas, gdy młodzi komputerowcy zwykli podpisywać się pod cudzymi dziełami na zasadzie cyberwandalizmu - mazali własne nazwisko na screenach tak, jak robiono to farbą w puszce na świeżo wymalowanej ścianie. Sam popełniłem tak niechlubny wyczyn, przerabiając obrazek do gry Barbarian na ZX Spectrum - u dołu screenu wkleiłem ramkę z napisem "Conan na kanikułach". Za co wszystkich, którzy otrzymali tę wersję programu, przepraszam...

Oczywiście nie każdy był łobuzem. Niektórzy tworzyli własne oprogramowanie i puszczali je w świat, a za nim kroczyło nazwisko, które z czasem stawało się marką.

Era PC znów zmieniła sposoby kreacji wizerunku. Wraz z procesorami 386 i 486 przyszła moda na DTP, co z kolei zbiegło się z gwałtownym wzrostem dostępności usług poligraficznych. W tym samym mniej więcej okresie zaczęło do Polaków docierać, że "logo" to nie tylko fikuśny język programowania.

Polskę zasypały więc tanie wizytówki, ulotki, ba, nawet firmowe naklejki na wódkę! Jak grzyby po deszczu wyrastać też zaczęły uliczne reklamy z często mało estetycznymi znakami graficznymi i nazwami wziętymi z brandingowych koszmarów sennych. Jeśli więc Marek, Wacek i Urszula postanowili zrobić karierę w biznesie, w jeden dzień powstawały firmy Marex, Wacex i Urszulex. Absolutnym rekordzistą w tej materii jest pewien Jarosław z Legnicy, który założył spółkę Jarexs (spróbujcie to poprawnie przeczytać).

A potem przyszedł Internet... I szał ciał, kiedy googlowaliśmy... pardon, kiedy wyszukiwaliśmy poprzez Alta Vistę, a przeglądaliśmy z użyciem Netscape Navigatora. Wtedy też pojawiły się pierwsze prywatne strony internetowe i co niektórym wydawało się, że oto osiągnęliśmy szczyt. A jeśli chcieliśmy jeszcze wyżej, łączyliśmy tradycję z nowoczesnością, powracając do papierowych wizytówek z... wydrukowanym adresem strony www.

Dziś to wszystko brzmi banalnie, ale nic w tym dziwnego, biorąc pod uwagę dynamikę postępu kultury cyfrowej. Największym dotychczas kamieniem milowym okazały się media społecznościowe, które najpierw traktowano z przymrużeniem oka, a które nagle okazały się być akumulatorami wielkich internetowych komun i doskonałym nośnikiem wszelakiej promocji.

Jak kreujemy dziś wizerunek? Wielotorowo, na dziesięć rąk. Każda firma, nawet ta produkująca kołki do wbijania w ścianę, chce mieć na pokładzie social media ninję, który zrobi śmigło z ołówka i wzniesie firmę na wyżyny. Często kończy się to źle, bowiem pokutuje przekonanie, że fachowcem jest ten, kto po prostu przesiaduje na Facebooku. Na tej samej zasadzie pewien bogaty biznesmen dolnośląski zainwestował w media i prezesem spółki ustanowił faceta, który wcześniej sprzedawał w kiosku gazety. No bo taki przecież musi się znać na prasie... Dodam, że spółka zbankrutowała, ale to temat na inny materiał.

Ad rem. Generująca określony zysk (nie zawsze związany z monetyzacją) obecność w sieci to ośmiornica, której macki biegle poruszają się po blogosferze, social mediach, forach, po metodach opartych na teoriach komunikowania (jak buzz marketing chociażby) czy po różnorakich narzędziach, od zwykłych statystyk strony począwszy przez Klout po, dajmy na to, Brand24.

Podstawowym narzędziem pozostaje tu jednak intelekt. Nie jest prawdą, że dziś filmy montują się same w Adobe Premiere, zdjęcia same wywołują w Photoshopie, artykuły piszą się same w Wordzie, a nasz wizerunek powstaje automatycznie (nie daj Boże!).

Nad wszystkim tym trzeba panować, ba, doskonale znać nie tylko obecne narzędzia, ale i trendy. Choć na upartego można by spisać wiele niezmiennych praw kreacji wizerunku (np. NIGDY nie defekuj publicznie), to jednak dziedzina ta wciąż zależna jest od czasu, miejsca i przypadku, ergo kopiowanie cudzego sukcesu łatwo może okazać się porażką.

Czy to wszystko naprawdę jest nam potrzebne? Lubimy czy nie, odpowiedź brzmi "TAK". Jedni sie ucieszą, innym będzie przykro, ale takie mamy czasy, że jeśli chcemy sprzedać siebie, swój produkt, usługę czy ideę, musimy zainwestować w spójny wizerunek w sieci. I nie dać się przy tym omamić starej, odchodzącej w niebyt zasadzie, że "nie jest ważne, czy piszą o Tobie dobrze, czy źle; ważne, by podali nazwisko..."

Sieć, jakże przecież pojemna, wręcz pęka od kontrowersji, więc soczystym przekleństwem, obsiusianiem pomnika czy podarciem Biblii za wiele nie zdziałamy. To zadziała, jeśli jesteś Dodą czy Nergalem, ale nie zwykłym Malinowskim. Po Malinowskim nikt tego nie oczekuje i członek Malinowskiego wystawiony przed obiektyw aparatu nie jest tu - ani dosłownie, ani w przenośni - łakomym kąskiem.

Cóż w tej materii począć? Nie dajmy się nabrać szkołom wyższym, które oferują zajęcia z kreacji wizerunku prowadzone przez emerytów, dla których szczytem możliwości jest obsługa maszyny do pisania. Nie kupujmy magicznych podręczników o tytułach typu "Jak w 10 minut zgarnąć milion lajków". Nie ufajmy agencji interaktywnej założonej przez sąsiada w mieszkaniu piętro niżej, która organizuje "fanpejdże" i imprezy weselne (autentyczny przykład z Wrocławia!).

Jak zawsze odpowiedź brzmi: "czytać, czytać, czytać!" Nie stare uniwersyteckie tomiszcza, ale opracowania uznanych agencji, przede wszystkim case studies, czyli opisy konkretnych przypadków - i tych dobrych, i tych złych. Co dzień analizować trendy, sięgać po raporty, badać związki przyczynowo-skutkowe (np. jak Internet reaguje na wynurzenia Ilony Felicjańskiej i dlaczego musielibyśmy na głowę upaść, by pójść jej śladem), czytać Antyweb (a jakże!) i przede wszystkim myśleć! Nie ma magicznych podręczników, automatycznych generatorów lansu czy zaczarowanych ołówków. Jest za to ciężka praca, bez której w sieci po prostu nas nie będzie...

Jeden z jurorów konkursu Aulery powiedział w zeszłym roku, że wiele było ciekawych firm, jednak niektóre z nich okazały się nieweryfikowalne. Dlaczego? Bowiem po prostu nie istniały w sieci... Czy się to nam podoba, czy też nie, warto przykład ten wziąć sobie do serca. Amen!

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Więcej na tematy:

Social Media