Recenzja

Recenzja Wolfenstein: The Old Blood. Właśnie w takie FPS-y chcę grać!

Tomasz Popielarczyk
Recenzja Wolfenstein: The Old Blood. Właśnie w takie FPS-y chcę grać!
18

Rok temu jakby trochę po cichu i bez większego rozgłosu na rynek trafiło kolejne wcielenie Wolfensteina. The New Order oczarował wielu moich znajomych i spotkał się z przychylnymi opiniami recenzentów. Sam go posmakowałem i zdecydowanie nie czułem znużenia. Teraz dostajemy kolejną grę z tej serii, a...

Rok temu jakby trochę po cichu i bez większego rozgłosu na rynek trafiło kolejne wcielenie Wolfensteina. The New Order oczarował wielu moich znajomych i spotkał się z przychylnymi opiniami recenzentów. Sam go posmakowałem i zdecydowanie nie czułem znużenia. Teraz dostajemy kolejną grę z tej serii, a właściwie samodzielny dodatek doń pełniący rolę swoistego prequela. Akcja rozgrywa się bowiem przed wydarzeniami z podstawki.

To ciekawe, bo takich dodatków się dziś nie robi. Gdyby twórcy Wolfensteina siedzieli pod butem EA lub Ubisoftu, zapewne Old Blood byłoby podzielone na dwa osobne DLC wymagające podstawowej części gry. Tymczasem zamiast tego za pięć-sześć dyszek mamy pełnowartościowy produkt, który długością kampanii dla pojedynczego gracza dorównuje najnowszemu Call of Duty: AW.

Sześć godzin – tyle zajęło mi niezbyt pośpieszne przejście podzielonej na osiem rozdziałów historii. Twórcy podzielili je dodatkowo na dwie części – każda po cztery rozdziały. W pierwszej wcielamy się w szpiega i eksplorujemy zamek Wolfensteina (hell yeah!). Szybko jednak sprawy się komplikują i zamiast finezyjnej inwigilacji serwujemy nazistom prawdziwą szkołę przetrwania. W drugiej części lądujemy w miasteczku Wulfburg, gdzie pod ziemią prowadzone są tajemnicze wykopaliska. Tutaj również coś pójdzie nie tak i zamiast siać ołowiem w kierunku kolejnych grupek nazistów, będziemy zmagać się z hordami nazistowskich zombie – na pozór powolnych i ociężałych, ale zdolnych do kilkudziesięciometrowego sprintu w pogoni za ofiarą.

Te sześć godzin jest bardzo intensywne i satysfakcjonujące. Szczególnie ważne są te urozmaicenia i wprowadzenie elementów fantastycznych. Jeśli bowiem graliście w The New Order, to pierwsze trzy godziny zabawy przytłoczą wtórnością. Kolejne na szczęście wprowadzają tutaj delikatny (niczym zionięcie umarlaka) powiew świeżości.

Wracając do mechaniki, fani The New Order nie znajdą tutaj absolutnie nic nowego. Mamy do dyspozycji ten sam zestaw broni, przerysowane sceny, filozoficzne wstawki i rozważania głównego bohatera (choć jakby mniej niż w pierwszej części), a także setki przeciwników do spacyfikowania. Zaczniemy dość niepozornie, bo wyposażeni w metalową rurkę. Co istotne, składa się ona z dwóch skręcanych elementów. To stwarza dodatkowe możliwości, jak wspinanie się po ścianach – Blazko po prostu wbija sobie w nie rurki, niczym w tekturę. Takich momentów jest dość sporo i niezwykle cieszą.

Podobnie zresztą jak swoboda rozgrywki. Znów otrzymujemy tutaj lokacje, które oprócz zwykłych żołnierzy patrolują dowódcy. Możemy się zakraść i wyeliminować ich po cichu (egzekucje trzymają poziom i są niezwykle krwawe), albo rzucić się do boju z okrzykiem na ustach, ściągając w ten sposób na siebie liczne posiłki przysłane po podniesieniu alarmu. I to w nowym Wolfensteinie jest fantastyczne. Podobnie zresztą jak dopracowane i różnorodne bronie, z których strzelanie daje masę satysfakcji. Dwa karabiny maszynowe sieją popłoch równie skutecznie co w podstawowej części gry i dają równie dużo radości.

Nie rozwiązano niestety braków i ułomności, na jakie cierpiał The New Order. Ponownie skradanie jest uproszczone do granic możliwości. Przeciwnicy nic sobie nie robią z ciał martwych kolegów, a widząc przez chwilę głównego bohatera, jedynie stają w miejscu. Po chwili natomiast wracają do standardowego patrolu. To głupie.

Poza trybem fabularnym do dyspozycji oddano nam też tryb wyzwań. W miarę przechodzenia kampanii odblokowujemy kolejne lokacje, które w tym trybie możemy przejść ponownie, lecz tym razem zbieramy punkty. Gra przyznaje nam je za eliminację przeciwników oraz czas, a także wybrany poziom trudności. Uzyskane wyniki możemy porównać ze znajomymi i graczami z całego świata. Dodatkowym smaczkiem są odznaki oraz ordery. Nie jest to może wciągające jak pełnokrwisty multiplayer, ale powinno zapewnić rozrywkę na kolejne 2-3 godziny.

Graficznie jest ciągle bardzo dobrze. Przez całą kampanię trafimy do zróżnicowanych lokacji. Zaczniemy w ponurej i niesamowicie klimatycznej twierdzy Wolfenstein, skąd uciekniemy w wagoniku kolejki linowej. Krótko potem znajdziemy się na ulicach Wulfburga, by w końcu trafić na miejski cmentarz, a potem jaskini i finalnie wykopalisk głęboko pod ziemią. Każda z tych lokacji ma sporo do zaoferowania i cieszy wzrok dopracowanymi detalami. Tu i ówdzie poukrywano też sekretne lokacje, za pomocą których przeniesiemy się do klasycznego Wolfensteina 3D z 1992 roku. Okazji do tego jest tutaj znacznie więcej niż w The New Order.

Niestety tych nowości nie ma aż tak wielu, by wywołać znów okrzyk zachwytu wśród grających w The New Order. Ja widzę Old Blood jako doskonały wabik na graczy, którzy jeszcze tego nie zrobili. Każdy, kto wyłoży te 60 złotych, otrzyma pełnowartościowy produkt ze świetnym modelem strzelania, bardzo ładną grafiką oraz intensywną 6-godziną kampanią. Poza ułomnym mechanizmem skradania nie widzę powodów, dla których Wolfenstein: Old Blood miałby się im nie spodobać. A gdy już wypełnią częściowo brzuchy, zapragną dokładki, którą będzie The New Order.

Dla pozostałych nowy Wolfenstein ma do zaoferowania znacznie mniej. Nie jest ani trochę odkrywczy, ani oryginalny. To po prostu ta sama, bardzo dobra gra z tymi samymi rozwiązaniami, spluwami i oprawą. Do tego dorzucono nazistowskie zombiaki i kolejną przyjemną historią, którą odkrywa się z zaciekawieniem. Biorąc jednak pod uwagę relatywnie niskie ceny na każdą z platform, nie warto sobie odmawiać tej przyjemności.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu