Felietony

Kurs CEO dla trzylatka? Czemu nie - za jakiś czas pewnie pojawi się także w Polsce

Maciej Sikorski
Kurs CEO dla trzylatka? Czemu nie - za jakiś czas pewnie pojawi się także w Polsce
8

Nie brakuje na AW tekstów z pytaniem "co się dzieje/stało z dzisiejszą młodzieżą?". Narzekamy, że dobrze nie jest, że rośnie roszczeniowe pokolenie uzależnione od YouTube'a, poświęcające godziny bezwartościowym celebrytom, podchodzące bezrefleksyjnie do wszystkiego, co znajdą w Sieci. Do tego leniwe, wulgarne i mało rozgarnięte. Pisząc krótko: patologia. Ale jest i drugi koniec kija: dzieci, które zamieniane są w żywe roboty, jednostki, a teraz już całe grupy pozbawiane dzieciństwa w imię lepszej przyszłości. Najpierw na życzenie rodziców, potem siłą rozpędu.

Kurs CEO dla trzylatków - brzmi dziwnie/śmiesznie/strasznie - niech każdy dobierze odpowiednie słowo. Trafiłem parę dni temu na tekst poświęcony tej spawie, rzecz dzieje się w Kantonie w Chinach. Grupy po kilka osób, zajęcia dwa razy w tygodniu, roczny kurs kosztuje ponad siedem tysięcy dolarów. Skierowany jest to klasy średniej, która z jednej strony chce zapewnić dziecku lepszą przyszłość, a z drugiej próbuje podnosić swój status społeczny i ulega naciskom, presji w tej grupie. Skoro sąsiad wysłał syna na intensywny kurs angielskiego, ja też muszę, jeśli kolega z pracy pakuje wielkie pieniądze w lekcje baletu córki, zrobię to i ja. W efekcie powstają nawet grupy 3+ w klubach golfowych.

Czego właściwie uczy kurs CEO? Z medialnych doniesień wynika, że to po prostu przygotowanie do funkcji lidera, do zarządzania grupą, wybijania się w tłumie. Lekcje bycia superjednostką. Wiele oczywiście zależy od tego, kto prowadzi zajęcia i jak jest do nich przygotowany. W jednych szkołach (bo zakładam, że nastąpi ich wysyp) preferowana będzie nauka przez zabawę, w innych wojskowy dryl, jeszcze inne okażą się bezwartościowe, bo zabiorą się za to zwyczajni oszuści i naciągacze. Ale może nie będzie to złe dla dzieciaków? W tym ostatnim wypadku jest szansa, że nie staną się żywymi robotami...

Chińska edukacja i dzieci milionerów

Krążą już legendy na temat edukacji w Chinach. Dotyczą tego, jak ważny jest w Państwie Środka odpowiednik naszej matury, jak wiele czasu dzieci i młodzież poświęcają na naukę, ile pieniędzy rodzice wydają na zajęcia dodatkowe. Obejrzałem kiedyś dokument poświęcony tej sprawie, przeczytałem kilka artykułów i za każdym razem kręciłem głową z niedowierzaniem. Wycieńczeni psychicznie ludzie w wieku lat 16, prywatni nauczyciele zarabiający krocie, egzamin, który sprawia, że otwierają się przed tobą drzwi raju lub spadasz w otchłań. W tym wszystkim nie powinno dziwić, że powstał kurs CEO. Społeczeństwo na dorobku, ludny kraj o wielkich ambicjach, rzesza ludzi, która chce być w wyższej klasie. A jeśli im się nie uda, to niech przynajmniej dziecko ratuje rodzinny honor.

Powstaje armia cyborgów. Tu z kolei przypomina się dokument poświęcony edukacji dzieci milionerów i miliarderów. One często nie mają nawet chwili wolnego, wakacje na luksusowym jachcie spędzają z guwernerem, by być gotowym do przejęcia rodzinnej fortuny, gdy nadejdzie czas. Pewnie nie jest to jedyny model, różni są rodzice, lecz nie brakuje takich, którzy pragną mieć nadczłowieka za dziecko. A klasa średnia przygląda się i mierzy w ten sam cel. Najbardziej niepokoi to w kontekście majstrowania przy genetyce i poprawiania człowieka z pomocą nowych technologii. Skoro ludzie teraz chcą mieć syna czy córkę o stu umiejętnościach, przyszłego lidera, jednostkę wybitną, to co stanie się w chwili, gdy będzie to można osiągnąć z pomocą biologii, medycyny, informatyki?

Kurs CEO tylko w Chinach?

Ktoś stwierdzi, że to dzieje się w Chinach, że to specyficzna kultura, dziwny kraj. Ale czy w Polsce, szerzej w Europie, dzieje się inaczej? I tutaj posyła się dwu- trzyletnie dzieci na kurs chińskiego (po lekcjach angielskiego), organizuje się im zajęcia z matematyki, proponuje lekcje szermierki, baletu i jeździectwa. Znajdziemy na ten temat reportaże, polska klasa średnia też aspiruje. Niedawno rozmawiałem z sąsiadem, którego syn jest w klasie biologiczno-chemicznej w liceum. Dzieci ze sobą nie rozmawiają, nie ma kolegów, paczek, ekip - każdy patrzy na pozostałych niczym na potencjalnego konkurenta w walce o miejsce na studiach medycznych czy stomatologicznych. Każdy zalicza dodatkowe kursy, każdy odmawia, gdy pojawia się propozycja szkolnej wycieczki. Może sąsiad dramatyzował, może nie "każdy", ale sporej części klasy pewnie to dotyczy. Tu mowa o liceum, problem będzie schodził coraz niżej.

Mamy zatem obraz patologicznej, bo wulgarnej młodzieży uzależnionej od Sieci, jutuberów i hejtu oraz młodzieży patologicznej, bo zmuszanej do nadludzkiego wysiłku w imię kompleksów lub wygórowanych ambicji rodziców. Dwa skrajne przypadki, ktorych liczebność trudno określić. Pozostaje centrum, które, mam nadzieję, jest w miarę normalne i bardzo liczne...

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Więcej na tematy:

ChinyCEO