Felietony

Kłamstwa, machlojki, oszustwa - tak wygląda rynek muzyczny w internecie. Ale bez sieci muzyk dziś nie istnieje

Paweł Winiarski

Pierwszy komputer, Atari 65 XE, dostał pod choinkę...

8

Rynek muzyczny to niezłe bagno i wie o tym każdy, kto kiedykolwiek do niego wdepnął. Niestety jeszcze gorzej jest w muzycznym internecie, gdzie - jak się okazuje - kłamstwo goni kłamstwo. Sęk w tym, że dzisiejsi artyści bez internetu byliby nikim.

Już wcześniej słyszałem o kupowaniu wyświetleń, polubień i komentarzy przez wykonawców muzycznych i zespoły. Nawet gromadzący na swoich koncertach rzesze fanek Justin Bieber (na szczęście rzucił już muzykę) miał problemy związane z usunięciem przez algorytm YouTube lewych wyświetleń na swoich teledyskach. I w zasadzie wtedy świat poznał praktyki wielkich firm fonograficznych, które pompują w filmowy serwis Google pusty ruch, pomagający w promocji ich podopiecznych. Słyszałem o polskim zespole metalowym, który wynajął komentujących by ci oczerniali w internecie ich “konkurencję”, która wygryzła ich z jakiegoś mało znaczącego festiwalu. Tak to niestety wygląda.

Ale to, co odstawił niedawno frontman kalifornijskiego zespołu Threatin przechodzi ludzkie pojęcie i zanim usiadłem do tego tekstu, leżałem na ziemi śmiejąc się do rozpuku, na zmianę ocierając łzy, bo co chwila dochodziło do mnie jaki fałsz trawi środowisko muzyczne. Muzykę Threatin można skomentować krótko - nijaki hardrock romansujący z heavy metalem.

Zespół, jakich w samym USA są tysiące, bez jakiejkolwiek szansy na zauważenie przez dużego wydawcę. Widziałem w internecie setki lepiej grających gitarzystów, lepszych wokalistów, w samym 2018 roku słyszałem setki, jeśli nie tysiące lepszych i bardziej przebojowych kompozycji. Innymi słowy - zespół, który jest w stanie zgromadzić na swoim koncercie jedynie znajomych. Sorry, po prostu słabizna.

Tymczasem, jak donosi serwis metalnews.pl, Threatin był w sieci gwiazdą. Gwiazdą, o której nikt wcześniej nie słyszał.
Otóż frotnam zespołu wymyślił, czy raczej wirtualnie stworzył swoją popularność. Jared wykupił wyświetlenia swojego teledysku na YouTube (ponad milion wyświetleń), kupował też lajki. No bywa, nie on jeden. Ale...uwaga, usiądźcie, bo to mocne. Stworzył nieistniejącą agencję prasową, wytwórnię oraz nagrody, które rzekomo otrzymał. Po co? Chciał przekonać organizatorów koncertów do Threatin, zamarzyło mu się bowiem opuścić granice USA i zagrać trasę w Europie.

I wiecie co? Udało mu się.

Co się stało z 291 biletami, które niby sprzedaliście? Na koncercie pojawiły się TRZY OSOBY.

- napisał właściciel londyńskiego klubu The Underworld na Facebooku.

Podobne słowa padały z ust właścicieli innych europejskich klubów, gdzie miały odbyć się koncerty zespołu.Tak, na zagranicznych koncertach Threatin nie pojawił się nikt poza przypadkowymi osobami lub członkami supportujacych go zespołów. Jasne, wiele kapel ma problem z zapełnieniem sal mimo tego, że ich klipy są popularne na YouTube, jednak mówimy o kilkunastu/kilkudziesięcu tysiącach wyświetleń, nie o milionie. Winny całej sytuacji jest też organizator trasy, który nie dołożył starań i nie zapoznał się z faktami, bazując wyłącznie na internetowej popularności, której nie starał się nawet zweryfikować. Podsumowując - lider Threatin stworzył popularność niepopularnego zespołu, kupił wszystko. Boty i automaty do nabijania wyświetleń nie chodzą na koncerty, nie wspierają artystów, nie kupują płyt. Cała sprawa jest tak absurdalna, że aż ciężko w nią uwierzyć.

Płyty są martwe. Promuj zespół w sieci zamiast szukać wydawcy inwestować w album

Sprawa Threatin jest o tyle ciekawa, że to właśnie internet jest miejscem, które może zapewnić popularność zespołowi. Oglądałem niedawno panel szwedzkiego gitarzysty zespołu The Haunted/Feared. Ola Englund prowadzi kapitalny gitarowy kanał na YouTube - recenzuje sprzęt, animuje fanów, oglądam go regularnie. Na wspomnianym panelu jasno powiedział, że w chwili obecnej gonienie za wydawcą, który zapewni zespołowi popularność niewiele da, przynajmniej na pierwszym etapie budowania nazwy. To właśnie internet jest dziś miejscem, gdzie tworzy się społeczność fanów. Zamiast samodzielnie wydawać płytę, lepiej tworzyć single czy teledyski i puszczać je za darmo w internecie. Budować bazę fanów na Facebooku i portalach pokroju Bandcamp czy Soundcloud. Ja mu wierzę, siedzi na scenie od lat, osiągnął sukces - bazując na swoim kanale YouTube stworzył nawet własną markę gitar (Solar Guitars), która może nie dogoni największych firm na rynku sprzętu, ale jak na mały brand radzi sobie wyśmienicie. Jeśli interesujecie się muzyką, jej tworzeniem i wydawaniem, zdecydowanie warto zapoznać się z tym materiałem.

Oczywiście każda scena muzyczna rządzi się swoimi prawami, choć chyba więcej między nimi wspólnych cech niż różnic. Popularny polski metalowy zespół Kriegsmaschine wypuścił pewnej niedzieli swoją nową płytę na YouTube. W całości, to była jej premiera. Bez wielkiej pompy, bez jakiejkolwiek promocji. Album jest niesamowity - powiem wręcz, że na polskiej scenie metalowej tak dobrego i przemyślanego krążka nie było od lat.

Wiele zespołów udostępnia za darmo swoje nagrania na Bandcampie, czy właśnie na YouTube. Ale to oczywiście relatywnie mała scena, ludzie którzy kupują fizyczne albumy i przychodzą na koncerty świadomie. Patrząc jednak na to, jak działają muzycy z popularniejszych gatunków muzycznych, trudno nie stwierdzić, że internet to ich główne źródło popularności. Dziesiątki milionów wyświetleń teledysków to wyniki, o których jeszcze kilkanaście lat temu nikomu się nie śniło. Ludzie nie kupią płyty (ale co z tego, skoro na nich się przecież już nie zarabia), ale będą się bić o bilety na koncerty gdy gwiazda przyjedzie do ich kraju.

Doskonałym przykładem mocnej inwestycji czasu i pracy w social media jest nasz rodzimy Behemoth, który wręcz zalewa Instagrama materiałami dotyczącymi ich działalności, to samo robi lider pomorskiej formacji - Adam “Nergal” Darski. Teledyski nie są już przygotowywane dla stacji muzycznych, bo w dawnej formie te już nie istnieją - wszystko idzie na YouTube. Ta machina działa, wystarczy spojrzeć na asortyment sieciowego sklepu Behemotha - jest tam wszystko i praktycznie wszystko schodzi. Od płyt, po paski, zapalniczki i inne gadżety. Tak zarabia się na fanach - nie mam z tym problemu, dopóki muzyka się broni. A nowa płyta Behemoth jest świetna, koncerty przygotowywane są po mistrzowsku. Zespół doskonale odnalazł się w nowych realiach, a pochodzi przecież z podziemia, gdzie udzielało się wywiadów w papierowych fanzinach i wysyłało pocztą listy.

Sieciową popularność zespołu weryfikują koncerty i sprawa Threatin jest tego doskonały (aż nazbyt) przykładem. Budowanie marki w internecie, jeśli robione jest fair, przyniesie rezultaty. Szkoda tylko, że to tak zakłamana i pełna fałszu “wirtualna scena”, na której jak widać wszystkie chwyty są dozwolone. Z drugiej strony lepszego narzędzia muzycy jeszcze nigdy nie mieli, muszą po prostu umiejętnie z niego korzystać. A kłamstwo ma krótkie nogi, kiedyś ktoś złapie za rękę każdego oszusta.

grafika

źródło

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu