Felietony

Kiedyś śmiałem się z książek kucharskich. Dzisiaj wypełniam nimi półki

Maciej Sikorski
Kiedyś śmiałem się z książek kucharskich. Dzisiaj wypełniam nimi półki
16

Przez lata powtarzałem, że książki kucharskie to przeżytek. Kiedyś miały sens, były wręcz bardzo potrzebne, ale dzisiaj, gdy większość z nas ma dostęp do Internetu, a w nim do nieskończenie wielu przepisów, idea papierowego poradnika gotowania zwyczajnie się zużyła. Chcesz zrobić kurczaka w ziołach albo szarlotkę? Nie idź do księgarni - skorzystaj z komputera czy smartfona i zaraz znajdziesz po sto przepisów. Tak było. Dzisiaj wybieram drukowane przepisy...

Książki w moim domu zajmują sporo miejsca, to łącznie kilkadziesiąt półek. Podkreślam to już na wstępie, by pokazać, że nie mam nic do druku - ja go preferuję, z czytnika korzystam znacznie rzadziej. Na dobrą sprawę, nie pamiętam, kiedy miałem to urządzenie w rękach po raz ostatni. W moich zbiorach były też książki kucharskie, ale przez lata traktowałem je po macoszemu - uznawałem za relikt przeszłości, jednocześnie trzymałem, bo wyznaję zasadę, że wyrzucać można tylko kiepskie pozycje. A te miały swoją historię, nieźle się prezentowały, związane były z nimi różne opowieści. Stały zatem na regałach, lecz nie były używane. Los, który może wpędzić książkę w depresję.

Za każdym razem, gdy słyszałem, że popularny supermarket znowu wydaje zbiór przepisów na papierze, że rozdaje je klientom, którzy zrobią zakupy za kilkaset złotych, kręciłem głową z niedowierzaniem: po co im te książki? Owe pozycje zastanawiały mnie podczas wizyt na poczcie (bo tam kupić można wszystko), w księgarniach, na targach książki. Czasem miałem wrażenie, że tych pozycji jest coraz więcej, że teraz każdy wydaje taką pozycję: piosenkarze, aktorzy, celebryci, politycy, zakonnice - wszyscy gotują. I uczą innych, jak gotować. Niechęć do tego segmentu rynku księgarskiego rosła. I nagle coś się zmieniło.

Muszę zaznaczyć, że sam gotuję sporo, lubię eksperymentować, kolekcjonować oraz testować przeróżne gadżety i urządzenia w kuchni, uczyć się nowych rzeczy - potrafię na to przeznaczyć cały weekend. Często posiłkowałem się przy tym przepisami z Sieci, czasem je miksowałem, podkręcałem lub coś z nich odrzucałem. W pewnym momencie te internetowe poszukiwania zaczęły mnie jednak męczyć. Bywało tak, że na znalezienie interesującego przepisu poświęcałem więcej czasu niż na jego realizację. Bo może i da się szybko znaleźć sto, a nawet tysiąc przepisów na szarlotkę, lecz trzeba mieć jeszcze czas, by je przeczytać, porównać.

Jasne, można wybrać pierwszy z brzegu. Skąd jednak pewność, że akurat ten będzie dobry? Niby są systemy oceniania, polecania, lecz zawsze podchodzę do tego z dystansem. Po lekturze kilkunastu przepisów często mam w głowie mętlik: ludzie podają sprzeczne informacje. Każdy ma swoją wizję i nierzadko nie jest ona spójna z kulinarnymi zasadami. Eksperymenty, które prowadzą w niewłaściwym kierunku. Jako amator sam potrafię czasem wyłapać błędy, które dyskwalifikują przepis. Ludzie mylą się przy odmierzaniu składników, w nie do końca przejrzysty sposób prezentują proces powstawania potrawy, a na koniec serwują zdjęcie, które do jedzenia raczej nie zachęca - na pierwszym planie jest butelka ze słodkim napojem z USA...

Któregoś dnia postanowiłem zatem sprawdzić, co na temat przyrządzania konkretnego posiłku mówią książki kucharskie z mojego zbioru. Otworzyłem i... przepadłem. Po kilku miesiącach jestem człowiekiem, który kupuje nowe pozycje i dostaje je w prezencie. Zacząłem nawet kupować prasę poświęconą gotowaniu. Sztuka dla sztuki? Nie - korzystam z tych pozycji. Nie ma dwudziestu gryzących się ze sobą przepisów, uporządkowany jest system miar i wag, fotografie wykonane przez specjalistów zachęcają do szybkiego chwycenia za wałek, woka czy noże. Nie brakuje ciekawostek, porad, wskazówek. Tak, sporo jest w nich o technikach gotowania, teorii, która odgrywa ważną rolę. A w Sieci znajdziemy sporo poradników pisanych przez ludzi słabo zorientowanych w temacie. Pewnie znacie to z autopsji, nie tylko z segmentu kulinarnego.

Ktoś stwierdzi, że w Sieci mnóstwo jest blogów kulinarnych, które prowadzone są świetnie i na głowę biją książki kucharskie. Pewnie ma rację. Jednocześnie doda, że na rynku nie brakuje bardzo słabych zbiorów przepisów w druku. To też prawda. I nie zamierzam przekonywać, że teraz liczy się tylko to, co na papierze. To zadziałało raczej w drugą stronę: przestałem deprecjonować książki kucharskie, uznawać je za pomysł z poprzedniej epoki, który dzisiaj powinien wymrzeć. Bo jeśli coś jest cyfrowe, nie staje się przez to lepsze z automatu...

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu