Po Godzinach

Flash Gordon - czyli jadłem kaszankę przy akompaniamencie Queen

Jakub Szczęsny
Flash Gordon - czyli jadłem kaszankę przy akompaniamencie Queen
11

FLASH! AAAAAAHHHH! Jak to jest, że człowiek u którego w aucie nie leci nic innego jak Queen nigdy nie widział Flasha Gordona? Coś tam o nim wiedział, coś tam słyszał, znał soundtrack do tego filmu stworzony przez genialny, niezapomniany, potężny, legendarny zespół, ale filmu nigdy nie było mu dane obejrzeć? Jak do tego doszło - nie wiem, ale postanowiłem, że to naprawię. Jak mi poszło?

W stosunku do filmów, do których docieram sam - różnymi drogami - nie mam żadnych większych oczekiwań. Niemniej, na niekorzyść tego obrazu ostatecznie przemówiło to, że charakteryzuje się on soundtrackiem autorstwa uwielbianego przeze mnie zespołu. Akurat w stosunku do Queen jestem nawet bardziej jak bezkrytyczny, więc nie bijcie mnie za to, że pobudzony jedynie uwielbieniem dla tego zespołu zdecydowałem się na ten seans. Którego zresztą... nieco żałuję. Bo mogłem sobie obejrzeć coś znacznie lepszego.

Czytaj więcej: A jednak! Będzie podwyżka za HBO GO

KASZ! ANKAAAAAA

Nie będę ściemniał: soundtrack do Flasha Gordona w formie albumu nigdy nie był moim ulubionym - wolałbym zdecydowanie spędzić noc w operze, czy porozbijać się w eklektyzmie Hot Space niż przesłuchiwać pełną irytujących dialogów filmowych składankę. O Queen i ich utworach opowiem Wam kiedy indziej - skupmy się natomiast na samym filmie, który jest... he, he. Kaszanką.

Kaszankę jednak bardzo lubię, szczególnie taką z cebulką. Do tego jeszcze tania musztarda i jest "mniam". Dlatego na przykład nie widzę nic złego w tym, aby obejrzeć tak pokręcone dzieła jak Wściekłe pięści Węża, czy też Sarnie Żniwo od Walaszka. Wiecie, co? Flash Gordon to produkcja bardzo podobna - z tym, że powstała ona znacznie wcześniej i przy innym, znacznie mniejszym budżecie. Gdybym miał być brutalny, to Walaszkowe produkcje mają nawet lepsze soundtracki niż Flash Gordon.

Historia naiwna, dziwna, głupia, niedorzeczna, pociągająca

Osoby, które oglądały ten film w latach 80-tych były nim ponoć zachwycone. Ok, rozumiem, wtedy trudno było znaleźć coś lepszego, ale... chwila. Nowa Nadzieja pojawiła się znacznie wcześniej i biła Flasha Gordona na głowę pod względem efektów specjalnych i fabuły. A warto wskazać na to, że twórcy recenzowanego filmu mieli do dyspozycji aż 35 mln dolarów, przy czym Lucas mógł przepalić w piecu kwotą na poziomie zaledwie 11 mln. Jest różnica, prawda?

Flash Gordon jest tak kiczowaty, aż zęby bolą. Cieszę się, że poczekałem aż narzeczona zaśnie i dopiero wziąłem się za ten seans. Możliwe, że przyjąłbym go znacznie lepiej, gdybym się czymś zabawowym wspomógł. I coś mi się wydaje, że alkohol byłby zbyt małym kalibrem, by śmiać się z drętwych jak warszawski japiszon dialogów. Udawany patos, drące się jak stare prześcieradło odgłosy laserów i sceny walki zrobione jak dla obcego to mieszanka, która po prostu zabija - bardzo powoli. Bo jednak ten film ma w sobie coś, co popycha człowieka do obejrzenia całości.

Nawet postacie wykreowane w filmie są jakieś takie... "dziwne". Flash Gordon to coś w rodzaju przygłupiego He-Mana, Dale Arden denerwuje jak mało kto, a cesarz Ming przypomina karykaturę wymalowanego transwestyty z kompleksem braku kontroli. Taki pokręcony koleś, przy którym wymsknie ci się dolnoprzepustowy wyziew i skaże cię na wymyślne tortury, bo żeś człeku jego majestat obraził.

Widowisko na miarę lat osiemdziesiątych

Gdybym recenzował ten film niemal 40 lat temu (tak, ten film ma prawie 40 lat!), to pewnie bym powiedział, że jest ostro zakręcony, czasami niedorzeczny, ale po prostu majestatycznie zrobiony. Kostium Minga robi wrażenie (poza karykaturalnym makijażem), rozmach aż wylewa się z ekranu i bije widza w twarz. Widać w tym filmie rozrzutnie wydany pieniądz - w sumie, to jestem pod wrażeniem, że udało się tam utopić aż 35 milionów. Trzeba mieć naprawdę ciekawie poukładane w głowie, aby to zrobić. I... udało się, bo scenografia jest naprawdę dobra. Przepych, przepych i jeszcze raz kicz - bo to przecież lata osiemdziesiąte.

Oglądając ten film, doszedłem do wniosku, że nikt inny jak Queen nie mógł stworzyć do niego soundtracku. Queen przecież jest uważany za zespół, który w swoim podejściu do rocka wręcz przesuwał granicę genialnego kiczu. Sądzę, że ekipa odpowiedzialna za ten film musiała mieć dobrego dilera z potężnym zapasem ciekawych wspomagaczy - to naturalne, że dogadała się ona z zespołem, który akurat w tym czasie miał sporo roboty (a skoro robota, to i narkotyki - twarde, miękkie, al dente...) i operującym na podobnym poziomie percepcji.

Flash Gordon - oglądać, czy nie?

Szczerze? Chętnie bym obejrzał ten film jeszcze raz, ale na pewno nie "o suchym pysku", bo to nie przejdzie po raz drugi. Jeżeli uwielbiacie Queen, to warunkowo możecie sprawdzić, czy podejdzie Wam ten naprawdę dziwny, niedorzeczny, specyficzny film. Musicie jednak wiedzieć, że pod względem jakości bliżej temu obrazowi do Pana Kleksa w Kosmosie niż Gwiezdnych Wojen. I niech będzie to zakończenie mojej frywolnej recenzji.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu