Felietony

Wydawnictwo kontra bloger, czyli kogoś tu srogo poniosło

Marcin M. Drews

Dziennikarz, pisarz, nauczyciel akademicki, specja...

98

Co ja czytam??? W sieci pojawia się recenzja pozytywnie opiniująca książkę, lecz zarazem krytykująca wydawnictwo za błędy ortograficzne. Efekt? Ofensywa przeciw blogerce, która odważyła się wytknąć palcem wszystkie byki. Zapisałem sobie nazwę wydawnictwa, by nigdy nie kupić zeń żadnej książki. Po...

Co ja czytam??? W sieci pojawia się recenzja pozytywnie opiniująca książkę, lecz zarazem krytykująca wydawnictwo za błędy ortograficzne. Efekt? Ofensywa przeciw blogerce, która odważyła się wytknąć palcem wszystkie byki. Zapisałem sobie nazwę wydawnictwa, by nigdy nie kupić zeń żadnej książki.

Popularny system "o nas tylko dobrze" nie zadziałał. Wydawnictwo tradycyjnie rozesłało książkę blogerom, a jeden z nich nie docenił gestu i spuścił łomot za błędy ortograficzne. Na reakcję nie trzeba było czekać. Autorce niepomyślnej recenzji kazano usunąć tekst z sieci. Alternatywą miała być... sprawa sądowa (sic!).

– Wydawnictwo jasno dało mi do zrozumienia, że według nich narażam ich dobre imię i jeśli nie usunę recenzji, wyciągną z tego konsekwencje prawne - mówi Martyna, która prowadzi bloga recenzenckiego Post Meridiem. Blogerka nie spodziewała się tak emocjonalnej reakcji swoich czytelników, którzy wciąż debatują na jej blogu pod postem o usunięciu recenzji. (źródło)

Pani sekretarz redakcji wydawnictwa potwierdza na łamach serwisu booknews.pl kwestię ostrzeżenia o podjęciu kroków prawnych:

Tak, na samym końcu obszernego maila, w którym wyjaśnialiśmy blogerce nasze stanowisko względem jej tekstu, wspomniałam o takiej ewentualności. (...) uważamy, że wolność ta powinna mieć swoje granice tam, gdzie zaczyna się wolność i poczucie godności drugiej strony. (źródło)

Spróbujmy przeanalizować zdanie: wolność ta powinna mieć swoje granice tam, gdzie zaczyna się wolność i poczucie godności drugiej strony. Jeśli dobrze rozumiem, wolność blogerki skończyła się tam, gdzie zaczęła się ortograficzna wolność (czy raczej dowolność) wydawnictwa. Nic więc dziwnego, że w całym wywiadzie odium spada na autorkę bloga, natomiast nie pada ze strony przedstawiciela wydawnictwa słowo "przepraszam" pod adresem czytelników.

Tak, wiem, że zaraz będziecie pić w komentarzach do Antywebu, więc mała dygresja. Błędy robi każdy. Zapytajcie Grzegorza Marczaka, którego tak często piętnujecie. Internet to jednak nieco inna działka niż książka. Tu pisze się szybko, na już, na wczoraj, a każdą opublikowaną treść można w dowolnym momencie poprawić. I tak też staramy się czynić. Co innego natomiast ze słowem drukowanym i oprawionym - tu potrzebna jest solidna praca korektora, bo po wydaniu nie ma zmiłuj się. Czy jednak kiedykolwiek Antyweb żądał od Was usunięcia wpisów, obiecując Wam zarazem skrzyżowanie szpad w sądzie? Nie przypominam sobie. Ale ad rem.

Recenzja, czyli obelgi, których nie było

Recenzja jest krótka i treściwa. Mało tego, przychylna pisarzowi i jego powieści. Autorka bloga pisze (czy raczej pisała, bo tekst już usunęła) wyraźnie:

Pamiętnik diabła zdecydowanie wyróżnia się tematyką i dobrym stylem. Autor lekko i jakby bez wysiłku przeprowadza nas przez całą historię, komplikując wydarzenia w jednych fragmentach, przyspieszając akcję w innych. Nie ma tam miejsca na nudę. Historia pióra Adriana Bednarka to świetna lektura, która potrafiłaby pochłonąć bez reszty.

Dalej jednak autorka do beczki miodu dodaje łyżkę dziegciu. Uderza ostrzem krytyki w tandetną (nie tylko jej zdaniem) okładkę, a także w zastosowany font. I tu, faktycznie, można by polemizować. Blogerka twierdzi, że font bezszeryfowy jest nieczytelny. Lektura jej wpisu uświadomiła mi, że nie potrafię powiedzieć, jakie czcionki i fonty mają książki na moich półkach. Sięgnąłem na chybił trafił i znalazłem trzy nowe publikacje (nie beletrystyczne jednak), w których użyto kroju bezszeryfowego. Nie widzę problemu, choć owszem, opcja "serif" jest w zwartym tekście przystępniejsza dla oka. Stwierdzenie "nie da się tego czytać" faktycznie więc można uznać za lekko przesadzone.

To jednak w omawianej recenzji jeden mały akapit, który - nie czarujmy się - przeszedłby bez echa. Największy ciężar mają tu bowiem zarzuty dotyczące ortografii i to one zadecydowały, że o sprawie zrobiło się głośno. W tej materii nie mamy do czynienia z widzimisię blogerki. Zasady dotyczące pisowni są jednakowe dla wszystkich, a uczymy się ich od początku szkoły podstawowej. Jeśli w wydrukowanej książce znaleźć więc można byki wielkości mamutów, oznacza to, że ktoś, kolokwialnie mówiąc, zawalił sprawę. Oczywiście, błędy najpewniej popełnił autor, ale nie ma to w tym przypadku żadnego znaczenia - profesjonalne wydawnictwo nie opublikuje książki bez drobiazgowej korekty.

Jakim więc cudem w książce pojawiły się następujące (du)perełki???

Zdjęcia zamieszczone w recenzji

Tym bardziej więc dziwi butne podejście wydawnictwa, brak przeprosin wobec czytelników i próba zrzucenia odium na blogerkę. Aż chce się powiedzieć, że nie byłoby problemu, gdyby nie wredna dziewucha, bo przecież nikt by się nie połapał. Ale czy na pewno? Szczerze wątpię. Czytelnik to nie debil.

To nie Sokołów, bejbi!

Pani sekretarz redakcji w wywiadzie przywołuje przykład afery sokołowskiej:

Przekonał się o tym w nie tak dawnej głośnej aferze bloger Piotr Ogiński, który po wniesieniu przeciwko niemu pozwu ostatecznie zdecydował się przeprosić firmę Sokołów za swoje słowa krytyki pod adresem ich produktu. Gdyby firmy w takich sytuacjach zawsze godziły się na niczym nieograniczone hejtowanie, to byłoby biegunowo przeciwne do wolności słowa. (...) W imię wolności słowa nie można np. kogoś obrażać lub komuś ubliżać, tak samo jak w imię wolności ekspresji nie wolno np. uderzyć drugiego człowieka, pomimo że można mieć na to ochotę. Należy o tym pamiętać.

Sęk w tym, że przeczytałem recenzję kilkukrotnie i nie widzę, by autorka komukolwiek ubliżała lub kogokolwiek obrażała. Pani sekretarz łatwo jest konfabulować, gdy wie, że recenzję usunięto z sieci. Ale przecież Internet nie zapomina, więc bez problemu można znaleźć wpis blogerki w sieciowych archiwach.

Doskonale skomentował rzecz Paweł Opydo w zgrabnym, mocnym tekście pt. "Straszą blogerkę sądem, bo zwróciła uwagę na błędy w książce":

Zwróćcie też uwagę na bardzo istotny fakt: w przeciwieństwie do słynnej sprawy z Sokołowem sporny tekst nie nosi żadnych znamion oczerniania kogokolwiek. W tamtym wypadku twórca mówił o firmie rzeczy, które były nieprawdą („jak zjesz ten produkt to będziesz świecić w nocy”), w tym mamy tylko opinie i pytania. Autorka nie przedstawia żadnych wziętych z głowy informacji o wydawnictwie ani nie wyciąga żadnych zbyt daleko idących wniosków. Nie wyraża się w żaden sposób o wydawnictwie ani nikogo nie obraża. Pokazuje wyłącznie zdjęcia na których widzimy liczne błędy i przekazuje swoją opinię na ich temat. (źródło)

Nauka nie idzie w las

Książek z błędami na rynku nie brakuje. Nie powiem, że zdołałem się już do nich przyzwyczaić, bo to byłoby kłamstwo. Raczej wykreowałem mentalny filtr, który z automatu poprawia wszystkie potknięcia lektury. Informacja, że wydawnictwo narobiło byków, nie odciągnęłaby więc mnie ostatecznie od lektury dobrej książki (nota bene mam swoją przeszłość jako korektor prasowy). Natomiast doniesienie o tym, jak zareagowało wydawnictwo, to dla mnie czytelny sygnał, by nie wydawać na jego książki ani grosza. Nie tak się robi marketing.

Wbrew okolicznościom, wielkim wygranym całej sprawy jest blogerka. Owszem, usunęła wpis, ale dzięki temu dowiedziałem się o jej blogu i będę tam zaglądał. Wielkim przegranym z kolei jest wydawnictwo, które zapomniało, że "prawdziwa cnota krytyk się nie boi". Dziwne to tym bardziej, że pani sekretarz sama w wywiadzie powiedziała, iż "jeżeli Wydawca boi się opinii na temat książki, to po prostu nie powinien oddawać jej do recenzji". Amen.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Więcej na tematy:

aferaRecenzjaksiążkahot