Felietony

Tysiąc tekstów na Antywebie. Czego się przez ten czas nauczyłem?

Tomasz Popielarczyk

Jestem dziennikarzem z wykształcenia, pasji i powo...

28

Przez blisko trzy lata pisania dla Antyweba popełniłem masę artykułów. Jedne były lepsze, inne gorsze. Były tez kaczki i wykopowe hity odbijające się serwerowi czkawką. Dziś piszę tysięczny. Czego się przez ten czas nauczyłem o branży IT, zasadach tutaj panujących, czytelnikach oraz sposobach pracy?...

Przez blisko trzy lata pisania dla Antyweba popełniłem masę artykułów. Jedne były lepsze, inne gorsze. Były tez kaczki i wykopowe hity odbijające się serwerowi czkawką. Dziś piszę tysięczny. Czego się przez ten czas nauczyłem o branży IT, zasadach tutaj panujących, czytelnikach oraz sposobach pracy?

Właściwie trudno mi znaleźć jedną konkretną przyczynę, dla której roszczę sobie prawo do napisania artykułu takiego jak ten. Trzy lata i tysiąc tekstów na Antywebie to chyba jakiś powód do dumy. Fajnie też wykorzystać magiczną liczbę i ten tysięczny tekst uczynić wyjątkowym. Od razu na wstępie przepraszam, jeżeli wyjdzie zbyt patetycznie. Mam do tego skłonności i pewnie każdy, kto uważnie mnie czyta już to zdołał zauważyć.

Jako absolwent dziennikarstwa (i niedoszły mgr tegoż kierunku) toruńskiego UMK do dziś nie wiem czy powinienem używać określenia dziennikarz czy może raczej bloger. Z perspektywy czasu skłaniam się ku teorii, że to nie ma tak naprawdę większego znaczenia. To tylko nazwa, która sprowadza się do pewnych różnic w etosie pracy. Z technicznego punktu widzenia zarówno dziennikarze internetowi jak i blogerzy w branży technologicznej robią to samo. Mało tego, dobry dziennikarz technologiczny powinien być też blogerem, żeby w ten sposób budować wokół swojego nazwiska markę, stawać się autorytetem i skupiać społeczność. Pisząc dla dużego serwisu łatwo jest zaginąć w tłumie innych redaktorów, a praktyka pokazuje, że layouty są często tak projektowane, by nazwisko autora nie było szczególnie eksponowane (w najgorszym wypadku nie ma go w ogóle lub ogranicza się do znanych z prasy inicjałów).

Pisanie o technologiach w Polsce jest trochę jak uczestniczenie w polowaniu na kaczkę. Trzeba znaleźć dorodny okaz i oddać szybki, celny strzał przed innymi. W przeciwnym wypadku zostaną nam tylko ochłapy. W rywalizacji tej uczestniczą dziesiątki serwisów, wortali (w sumie ciągle mnie zastanawia, dlaczego ta nazwa nie przyjęła się u nas) i portali. Wygrywa ten, kto przygotuje materiał najszybciej. Jakość często schodzi na drugi plan (ale to już chyba stwierdzenie bardziej uniwersalne, jeśli chodzi o kondycję mediów).

Na taki stan rzeczy składa się wiele czynników. Media branżowe tworzą dziś w szczególności ludzie młodzi - pasjonaci z mlekiem pod nosem. W żadnym wypadku nie staram się tutaj nad kimkolwiek wywyższać. Po prostu dojrzewanie na tym polu trochę trwa - sam czuję, że najbardziej rozwinąłem się w ciągu minionego roku. Trzeba nabrać opierzenia, utemperować się i, co równie istotne, zdobyć umiejętność mocnego zwierania pośladków. Przy czym betonowy tyłek może przynieść więcej złego aniżeli dobrego. Krytyka bywa przydatna. Zauważyłem, że weteranów piszących o technologiach w polskim internecie nie ma aż tak wielu. Prędzej znajdziemy ich w papierowych magazynach pokroju Komputer Świata czy PC Formatu. Z uwagi na cykl wydawniczy tam szybkość publikowania już tak istotnej roli nie odgrywa.

Nie bez znaczenia jest też model finansowy, jaki przyjął się dla zawodu pismaka (mam nadzieję, że nikogo tym określeniem nie obraziłem). Jesteśmy rozliczani od efektów. Z punktu widzenia wierszówki nie ma znaczenia ile czasu spędzisz nad tekstem. Ten sam artykuł można napisać w godzinę albo i cztery. W większości przypadków nie wpłynie to jednak na wysokość comiesięcznego przelewu. Ma to swoje dobre i złe strony. Przede wszystkim jest to metoda bardzo elastyczna i pozwalająca skupić się na efektach. Przebimbanie ośmiu godzin, po których możemy zawinąć teczkę do domu i wyciągnąć nogi na fotelu przed telewizorem nie wchodzi w grę. A już szczególnie w moim przypadku - piszę dla AW zdalnie.

Z drugiej strony taki model funkcjonowania wymaga niesamowitej samodyscypliny. Trzeba umieć zmusić się do wykonania określonej liczby zadań możliwie najefektywniej. To nie pracodawca określa tutaj "stawkę godzinową" a pracownik. Poświęcając dziesięć godzin dziennie na czynności, które można wykonać o połowę krócej sam siebie okrada. Wracając do meritum, niesie to jednak za sobą ryzyko postawienia na ilość a nie na jakość. Chyba nikogo nie zaskoczę, jeśli przyznam się, że sam mam na swoim koncie teksty, które chciałem napisać jak najszybciej a nie jak najlepiej.

Często zarzucacie nam, że przygotowując materiały do publikacji beznamiętnie tłumaczymy zagraniczne źródła, na czym właściwie ogranicza się cała praca. Dobry angielski i wio - można "dziennikarzyć" czy blogować. Sęk w tym, że to wcale nie "sprzedaje" się za dobrze. Powiem wprost - nie lubicie takich tekstów. I trudno się dziwić, bo identyczne znajdziecie dwa kliknięcia dalej na głównej czołowych serwisów branżowych. Właśnie to uwielbiam w pracy na AW - możliwość popłynięcia. Czasem jest to styl "na czuja". Wyjmuję wtedy spod biurka kryształową kulę i staram się przewidzieć przyszłość. O wiele bardziej satysfakcjonujące jest jednak składanie wszystkich elementów (informacji), które się prześledziło przez minione tygodnie, niczym puzzli w spójny obrazek. Błyskotliwe wnioski, które czasem uda się w ten sposób wydedukować bywają kontrowersyjne, ale często się sprawdzają. A potem przez resztę dnia można się puszyć jak paw.

Oczywiście na samym napisaniu oraz autokorekcie praca się nie kończy. Taki artykuł trzeba często potem umieć obronić. Nie da się ukryć, że przez te trzy lata poziom merytoryczny komentarzy wzrósł, co jest pozytywnym zjawiskiem. Patrzę na to co prawda przez pryzmat własnych tekstów, więc nie wiem czy u pozostałych chłopaków jest podobnie. Osobiście cieszę się, kiedy widzę rozbudowane opinie i wrzące dyskusje, bo to dowód na to, że tekst poruszył. Skutecznie też potraficie wyławiać błędy. Bynajmniej nie mam tutaj na myśli ortografów i gramatycznych wpadek, których się niemiłosiernie czasem wstydzę. Jesteście dobrzy merytorycznie i Wasze spostrzeżenia często odnoszą się do kontekstu, na który ja w życiu bym nie zwrócił uwagi. Fakt, wywołuje to myślenie w stylu "cholera, mogłem napisać ten tekst lepiej", ale też pozwala się dużo nauczyć. O bardziej rażących wpadkach nie wspomnę, ale tutaj zawsze wolałem się przyznać do błędu i kajać niż iść w zaparte.

Czego nie lubicie? Tematów o szeroko pojętym bezpieczeństwie i prywatności. Zdarzają się wyjątki, jak ujawnienie afery PRISM czy protesty przeciwko ACTA. W większości przypadków jednak kolejne doniesienia o szpiegowaniu internautów, statystykach dotyczących malware'u do Was nie trafiają. Sam nie wiem, co jest tutaj powodem. Macie aż tak dobre pakiety antywirusowe czy może cechujecie się ignorancją? O wiele chętniej klikacie w teksty o dużych markach - gwarantami sukcesu są Google, Microsoft, Samsung, Apple w nagłówku. Ale ileż można o nich pisać... Na szczęście, nie stronicie też od tematów lokalnych. Choć trudno nazwać polski rynek IT szczególnie innowacyjnym (przynajmniej na polu hardware'u, bo na innych idzie nam coraz lepiej), to często dostarcza on dobrych tematów.

Najlepiej oczywiście sprzedaje się kontrowersja, w czym jestem niestety kiepski. Napisałem tysiąc artykułów, ale żaden z nich tak naprawdę nie wywołał burzy. Nie wiem czy to powód do zmartwienia. W zasadzie chyba nie ja to powinienem oceniać. Wierzę (trochę naiwnie), że nie jest to niezbędny składnik sukcesu. Tylko czy staranie się za wszelką cenę być "merytorycznym" nie jest przypadkiem równoznaczne z byciem nudnym?

Za wytrwanie do końca tego długawego (nudnawego?) wywodu i wspólne spędzenie tysiąca tekstów dzięki! Wielkie dzięki również dla Grzegorza Marczaka, który tysiąc artykułów temu dał mi szansę. Obiecuję, że kolejny będzie lepszy.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu