Felietony

Treści na wyłączność - zmora naszych czasów

Tomasz Popielarczyk

Jestem dziennikarzem z wykształcenia, pasji i powo...

24

W Uncharted zagramy tylko na PlayStation. Na HBO GO obejrzymy Grę o Tron. Na Netfliksie mamy Daredevila, a Tidal ma muzykę Kanye Westa. Dla odmiany w Apple Music mamy Taylor Swift. Treści na wyłączność stały się symbolem dystrybucji cyfrowej.

Jesteś graczem i chcesz grać w najlepsze produkcje? Musisz mieć Xboksa, PS4, a najlepiej również PC-ta. Lubisz seriale? No to będzie trzeba zakupić HBO GO, Netfliksa i pewnie jakiś dobry pakiet w kablówce. Muzyka? W Spotify nie ma wszystkiego, bo niektórych wykonawców znajdziesz tylko w Apple Music i Tidal. Mógłbym tak wymieniać długo. Treści na wyłączność stały się dziś kartą przetargową największych firm i serwisów z dystrybucją cyfrową. Przykłady tego mamy na każdym kroku.

O ile jeszcze mówimy o sytuacji, w której dany utwór jest produkowany przez firmę dostarczającą usługę, wszystko jest w porządku (choć ciągle to sytuacja daleka od idealnej). Trudno się dziwić, że Netflix, który wyłożył grube miliony na produkcje Narcos, Daredevila, House of Cards i wielu innych, chce na nich zarabiać bezpośrednio i nie dzielić się z nikim. To samo można napisać o HBO czy też Sony, które ma pod swoimi skrzydłami studia produkujące gry wyłącznie na konsole PlayStation. Naiwnie byłoby oczekiwać, że nagle Japończycy zaczną inwestować w tytuły na Xboksa One, a Netflix odsprzeda kilka swoich seriali HBO (i na odwrót). Z biznesowego punktu widzenia to nieopłacalne.

Problem pojawia się  w momencie, gdy pójdziemy o krok dalej. Tutaj mamy serwisy z muzyką. Tidal, za którym stoi grupa artystów, ma już całkiem bogatą bazę treści na wyłączność, którymi nie dzieli się z innymi serwisami. Tak samo działa Apple - wystarczy sobie przypomnieć sytuację z Taylor Swift, która odeszła ze Spotify z krzykiem, narzekając na streaming, aby chwilę później podpisać lukratywną umowę z firmą z Cupertino.

Zresztą w grach widać podobne działania. DLC do nowego Call of Duty ukazują się początkowo na PlayStation. Posiadacze Xboksów i PC otrzymują możliwość zakupu z miesięcznym opóźnieniem. Natomiast Xbox One w grudniu był jedyną platformą, na której graliśmy w Rise of Tomb Raider (do dziś gra nie jest dostępna na PS4 - premiera ma nastąpić koło grudnia). Każdy producent gier ma też już swoją własną platformę, gdzie sprzedaje produkcje bezpośrednio i nie dzieli się zyskiem z pośrednikami: UPlay, Origin, GOG.com. Każdy szanujący się gracz pecetowy prędzej czy później zainstaluje je wszystkie.

Ten niebezpieczny trend wchodzi też powoli do sklepów z aplikacjami mobilnymi. Aplikację agregującą newsy Upday zainstalujemy wyłącznie na smartfonach i tabletach Samsunga. Koreańska firma wcale jej nie stworzyła. Za projektem stoi Axel Springer SE, a wyłączność wynika ze wzajemnego porozumienia. Na tablety i przystawki Nvidii z Androidem jest natomiast dostępnych szereg gier przeniesionych z pecetów - inne urządzenia nie mają do nich dostęp, bo teoretycznie nie posiadają chipów Tegra.

Takich przypadków jest już sporo, a będzie ich zapewne tylko przybywać. Dla dostawców usług oferowanie treści, których nie posiada konkurencja stało się sposobem na walkę o klienta. Dlaczego treści zamiast funkcji? Bo do tych ostatnich potrzeba innowacji, pomysłów i czasu. Za treści się jedynie płaci, a potem czeka, kiedy ta inwestycja przyniesie zyski. I tu ujawnia się podstawowy problem gigantów. Traci na tym użytkownik, bo zamiast wybierać między usługą, która swoim działaniem i możliwościami odpowiada mu najbardziej, musi iść na kompromis i wybrać ten serwis, gdzie jest więcej odpowiadających mu treści. Najlepiej pewnie by było, gdyby wybrał wszystkie: opłacał pięć subskrypcji, miał trzy takie same urządzenia i dwadzieścia programów-klientów. To zdecydowanie nie jest zdrowa sytuacja.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu