Felietony

Technologiczni potentaci inwestują w rozwój Świata, Kosmosu i… swoją nieśmiertelność

Ewa Cieślak

Fanka nowych technologii, zachowująca jednak do ni...

55

W ostatnich tygodniach nagłówki opiniotwórczych gazet i portali poświęconych nauce i technologii zalała lawina newsów, pokazujących – jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało - niesamowity rozwój technologii w służbie ludzkości. Cała populacja ma mieć wkrótce dostęp do Internetu, na ulice wyjedzie w najbliższych latach kilkaset tysięcy samochodów całkowicie zasilanych energią elektryczną, potwierdzona została możliwość znacznie tańszego niż dotychczas lotu rakiety kosmicznej. Za pół roku ma być gotowy plan budowy miasta na Marsie, a za 20 lat ludzkość planuje wysłać w kierunku Alfa Centauri flotę maleńkich sond, które mają przesyłać na Ziemię dokumentację tej podróży oraz informacje o samej gwieździe.

Sukces i pieniądze to nie wszystko. Liczy się trwały ślad

W 2013 roku burzę wywołał znany myśliciel Malcolm Gladwell, który stwierdził, że za 50 lat ludzie będą pytać, kim był Steve Jobs, za to Gates’owi będą stawiać pomniki. Dlaczego? Ponieważ ten drugi porzucił drogę „zatwardziałego kapitalisty” (zgadzam się, brzmi to okropnie, jakby zarabianie dużych kwot pieniędzy było czymś w swej istocie nagannym) i przeznaczył znaczącą część swojego majątku na działalność humanitarną. Według Gladwella jest kilka patentów na nieśmiertelność. Historia zapamięta tych, którzy dokonali największych przełomów i odkryć, w stylu pierwszego lotu w kosmos lub sformułowania teorii względności; tych, którzy swoimi nazwiskami nazwali firmy i marki, które przetrwają po ich śmierci lub wielkich filantropów. Moim zdaniem trudno się z nim nie zgodzić. Mało kto potrafi dziś wymienić, kto był twórcą pierwszego samochodu, lasera bądź komputera, za to większość z zapytanych osób będzie potrafiła nazwać wynalazców żarówki czy telefonu. Obserwując, w jakim kierunku zmierza poziom edukacji w Europie to też może się zresztą wkrótce zmienić. Na gorsze. Niewiele osób wie, czym zasłynęli Carnegie czy Rockefeller (pomijając skojarzenie z ogromnymi fortunami), ale każdy choć raz w życiu słyszał te nazwiska.

Dążenie do bycia zapamiętanym chyba nigdy nie przeminie. I nie ma w tym nic złego. W XXI wieku miejsce w masowej pamięci zapewnia inwestycja w poprawianie jakości życia dużych mas ludzi lub w projekty związane z szeroko rozumianą eksploracją Kosmosu. Ta ostatnia - niekoniecznie charytatywnie.

Tutaj dochodzimy do sedna – pasja i cele a obłuda i pieniądze

Najczęściej powtarzane ostatnio w poświęconych technologii mediach nazwiska to: Musk, Milner i Zuckerberg. Trzy postaci i trzy sposoby na nieśmiertelność. Wszyscy odnieśli ogromne sukcesy w biznesie, i zapewne – zostaną przez historię zapamiętani. Ale na różne sposoby…

Milner, który jest z wykształcenia fizykiem teoretycznym w którymś momencie stwierdził, że jest rozczarowany sobą jako naukowcem. Co rok funduje nagrody warte 3 mln dolarów dla naukowców, mogących dokonać przełomów w dziedzinie fizyki, matematyki i nauk przyrodniczych. Ostatnio we współpracy z Hawkingiem stworzył Breakthrough Starshot, mającą wysłać flotę sond w kierunku Alfa Centauri. Wyłoży na ten cel 100 mln dolarów. Pierwsze 100 już zainwestował w poszukiwanie śladów Życia poza Ziemią. Robi to całkowicie charytatywnie. Nie kreuje się na kogoś, kim nie jest. Nie musi. Wspiera naukę, spełnia swoje pasje i robi to w najmądrzejszy możliwy sposób.

Musk to z kolei biznesmen, inżynier i geek, który ma konkretny cel – wysłać na Marsa milion osób. Ta populacja ma zapewnić przetrwanie ludzkiego gatunku, ponieważ – jak twierdzą między innymi Hawking czy Griffin – ludzkość nie przetrwa najbliższego tysiąca lat, jeśli pozostanie na Ziemi. Z punktu widzenia krótkoterminowych zysków, 100 mln $ pochodzących ze sprzedaży PayPala Musk mógłby zainwestować znacznie skuteczniej, i w coś, co nie brzmi jak scenariusz kolejnego filmu sci-fi. Postanowił jednak założyć SpaceX i realizować plan, o którym twierdzi, że ma duże znaczenie dla ludzkości, i zgodnie z którym rakiety wielokrotnego użytku miałyby przewieźć na Marsa założoną populację. Nie jest to działalność charytatywna, i nigdy nie było takiego pomysłu. Bilet na Marsa ma kosztować docelowo 500 000 $. Bez względu jednak na powodzenie misji wydaje się, że Musk już zapewnił sobie miejsce w historii biznesu i eksploracji Kosmosu.

Mark Zuckerberg kim jest, wszyscy wiemy. Twórca największego portalu społecznościowego na Świecie, a ostatnio również członek rady czuwającej nad realizacją Breakthrough Starshot. Od pewnego czasu buduje wizerunek wizjonera i filantropa. Do niedawna był w tym całkowicie przejrzysty. Kiedy urodziła mu się córka, napisał do niej list, który obiegł cały Swiat, wraz z uroczym zdjęciem Zucka z małą Max. Zuck postanowił wtedy uczynić Świat lepszym dla kolejnych generacji i przeznaczyć na ten cel 99% wartości swoich akcji, wycenianych na 45 mld USD. Założył fundację. Okazuje się jednak, że „fundacja” ma formę prawną LLC (Limited Liability Company), odpowiednika naszej Sp. z.o.o, w statucie której wpisane są cele dobroczynne. Między innymi. Dzięki takiemu rozwiązaniu Zuck może sprytnie unikać płacenia podatków od dochodów pozostałych swoich spółek, których dochody przekazuje do „fundacji”, lobbować oraz inwestować – również w spółki komercyjne. W ten sposób cały czas ma kontrolę nad przekazanymi pieniędzmi. Wcześniej stworzył też inicjatywę Internet.org, przemianowaną później na Free Basics. Platformę, mająca dawać darmowy dostęp do nielicznych wybranych serwisów (startowali od około 38), wcześniej wybranych i zaakceptowanych przez Facebooka. W tym oczywiście – do samego Facebooka.

Umożliwiająca też dostęp developerom, ale tylko, jeśli spełniliby stawiane warunki i otrzymali akceptację. Facebook byłby oczywiście, tym atestującym i dopuszczającym. Celem było podłączenie miliarda Hindusów, którzy do tej pory nie mieli do Sieci dostępu. Inicjatywa była promowana pod hasłem “The first step to digital equality”. Zupełnie, moim zdaniem, nieadekwatnie…. Zuck spotkał się z krytyką, zarzutami o naruszenie neutralności sieci i oporem samej ludności, a usługa zniknęła z Indii i Egiptu. Mark szczerze stwierdził, że udostępnienie wszystkich zasobów sieci miliardowi nowych osób nie jest możliwe ze względu na koszty, i to jest zrozumiałe. Nie porzucił jednak wysiłków w kreowaniu siebie na Internetowego Dobroczyńcę.

Na konferencji F8 mówił: „We stand for connecting every person. For a global community. For bringing people together”. Nie wspomniał jednak o tym, że Free Basics nie jest dostępem do Sieci jako takiej, a tylko do jej znikomego fragmentu. Ani o tym, że stanowi dla Facebooka źródło przychodów, bo każdy kolejny użytkownik to jednostka będąca odbiorcą reklam, a rosnąca baza umożliwia gromadzenie odpowiednio większej ilości danych, na których Facebook zarabia. Tu nie chodzi o globalną wioskę. Ani o wsparcie. Chodzi o pieniądze.

W dalszym ciągu płomiennego przemówienia Marka mogliśmy usłyszeć: “We stand (…) for a free flow of ideas and culture across nations” oraz „the Internet has enabled all of us to access and share more ideas and information than ever before”. Tymczasem wszyscy znamy liczne przypadki cenzurowania treści na Facebooku, a we wrześniu ubiegłego roku Świat obiegła deklaracja Marka, że pracuje nad tym, aby antyimigranckie treści, krytyczne wobec polityki prowadzanej przez Angelę Merkel były z serwisu usuwane.

Nie zrozumcie mnie źle

Nie ma nic nagannego w zarabianiu legalnie dużych pieniędzy. I to naprawdę świetny pomysł, żeby się nimi podzielić z tymi, którzy cierpią niedostatek. Równie dobrze Mark mógłby przecież wydać swój majątek na przepiękny archipelag w dowolnie wybranym krańcu Świata, flotę najwyższej klasy jachtów i /lub samolotów, albo równie dobrze – spalić. I miałby do tego pełne prawo. To, co budzi mój sprzeciw, to budowanie wizerunku Wielkiego Filantropa i Dobroczyńcy, niosącego Internet w najdalsze zakątki kuli ziemskiej niczym kaganka oświaty, kiedy jest to tak naprawdę nic innego jak projekt, mający przynosić kolejne zyski. Nazywajmy rzeczy po imieniu. Dążenie do pokrycia całego świata Siecią na wiele różnych sposobów ma sens, ale powiedzmy to wprost – Mark Zuckerberg nie robi tego z dobroci serca. Robi to, żeby rozwijać swój biznes. W dodatku nie udostępnia całych zasobów Internetu, a jedynie jego nędzny „ogryzek”. Założenie kolejnej spółki, tym razem pozwalającej właścicielowi uniknąć płacenia podatków nie jest działalnością charytatywną, mimo tego, że pośród swoich celów ma również te dobroczynne. Nie ona jedna. Takie cele stawia sobie dziś większość dużych i znanych firm, we wszystkich branżach biznesu, nie nazywają się jednak „fundacjami”. Twierdzenie, „moim celem jest dać ludziom prawo głosu”, kiedy jednocześnie cenzuruje się największą sieć społecznościową Świata to już czysta hipokryzja.

Trzymam kciuki za Milnera, Muska i powodzenie misji, w które się angażują. Inwestycja w rozwój nauki i eksploracji Kosmosu to znakomity sposób na wydanie dużych pieniędzy. Zuckerbergowi chciałabym powiedzieć: Mark, do diabła, ociekasz obłudą. Nie musisz. Historia i tak Cię zapamięta.

Foto Robot of humans on Mars via Shutterstock.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu