Gry

Dzisiaj już nie robi się takich gier... i wcale mnie to nie dziwi

Jakub Szczęsny
Dzisiaj już nie robi się takich gier... i wcale mnie to nie dziwi
10

Raczej nie kojarzycie mnie ze szczególnie dużego zainteresowania grami. Niedawno też dołączyłem do grona konsolowców - wcześniej raczej mnie nie ciągnęło do nowszych tytułów, za to bardzo chętnie wracałem do tych dobrze znanych, nieco starszych produkcji. Nie oznacza to jednak, że nie mam własnej listy tytułów, które bardzo mocno wpłynęły na to, w co w ogóle lubię grać. Jedno jest pewne - takich tytułów już się raczej nie robi.

Zmienili się gracze, zmieniły się urządzenia... wszystko się właściwie zmieniło. Dzisiaj RTS-y to już dogasający typ gier, raczej nie widzimy wielkich premier z tego kręgu i raczej prędko ich nie zobaczymy. Spory wpływ na ten fakt ma popularność konsol, które nie są zbyt fortunną platformą dla takich produkcji. Osobiście, nie wyobrażam sobie zarządzać bitwą za pomocą pada. Mysz i klawiatura mają tutaj sporo więcej sensu. Ale, zmiany dotykają nie tylko typów gier, ale i samych tytułów. Strzelanki z nielicznymi wyjątkami to wręcz spacerki ciągnące gracza jak po sznurku przez mapę - wszystko po to, aby przygotować go do zmagań w sieci. W wyścigówkach problemy opierają się na wyważeniu konkretnych modeli samochodów. Nie do końca niesłuszne są narzekania, że dzisiejsze gry robi się "taśmowo", w taki sposób, aby odpowiadały wszystkim. Nic dziwnego, bo przecież biznes growy ma przynosić zyski, a nie łechtać oczekiwania wąskich grup.

Mimo faktu, iż dzisiejszy biznes growy raczej mi odpowiada, chętnie wracam do niektórych tytułów

Kiedy zaczynałem swoją przygodę z pecetami, z nieukrywaną przyjemnością tłukłem wszystko, co żyło na ekranie. Sporo tutaj wniosła wcześniej ogrywana Contra, jeszcze na "niesamowicie polskim" Pegasusie. Dlatego też, fajnie było pruć do kosmitów w Doomie, niesamowicie podobał mi się Quake. Serious Sam, czy Duke Nukem to również dla mnie kultowe tytuły. Ale... pojawił się Fallout. Ten pierwszy, potem drugi, Tacticsa nigdy nie zdzierżyłem, a Brotherhood of Steel wcale mnie nie porwał. A przyznam się Wam, że początki z tą grą nie były dla mnie łatwe. Dopiero, gdy się "wdrożyłem" w uniwersum, załapałem o co tak naprawdę chodzi, tytuł pochłonął mnie do reszty i tego nie żałuję. Odzyskałem hydroprocesor i skopałem zad (albo i zadki, trudno było ocenić) Mistrza, w dwójce odzyskałem G.E.C.K-a i wtłukłem Enklawie. I po latach cieszyłem się jak głupi do sera z powodu trzeciego Fallouta, który wcale nie był gorszy od poprzedników. Z pewnością był inny.

Potem był New Vegas (przegięli z tymi Kazadorami, konkretnie), a do dzisiaj jeszcze bawię się "czwórką". I "czwórka" dla mnie jest sporym rozczarowaniem. O ile fabuła poprzednich części jeszcze jakoś wyglądała, tak wątek Instytutu, syntetycznych ludzi, wojującego wszem i wobec Bractwa i porywających jak grzybobranie Minutemanów wcale do mnie nie przemówił.

Jeżeli chodzi o gry, to jestem zafiksowany na punkcie wszelakich katastrof. I dlatego polubiłem serię S.T.A.L.K.E.R

Jedyna w swoim rodzaju produkcja, która jednocześnie łechtała moją potrzebę prucia do wrogów i jeszcze odwoływała się do moich bezsprzecznie słowiańskich korzeni. A wszystko to w oparach lokalnej katastrofy z udziałem naukowców, którzy chcieli świat zbawić, a wyszło im jak zwykle - czyli bardzo, bardzo źle. Trudne do ogarnięcia eksperymenty, noosfera, pranie mózgu i oczywiście - wszędobylskie mutanty oraz anomalie. Dorzućmy do tego jeszcze miejsca, w których promieniowanie w okamgnieniu zabija, a... stalkerzy nie wyglądają na takich, którzy by sobie coś z tego robili i z pieśnią na ustach piją wódkę i jeszcze klną (a jakże, pa ruski) jak szewce. W uniwersum gier S.T.A.L.K.E.R można się zakochać.

Ale nie tylko to przesądza o tym, iż S.T.A.L.K.E.R to seria dla mnie wyjątkowa. Mimo, że raczej jestem spokojnym człowiekiem, to po prostu lubię się bać. Doskonale pamiętam zarwane przed komputerem noce tylko po to, by przejść się po zaciemnionych laboratoriach, w których śmierć wewnątrz anomalii, to całkiem łagodny jak na realia Zony wyrok. Łza się w oku kręci na myśl, że kolejnych gier z tej serii raczej już nie zobaczymy.

Shogo: Mobile Armed Division

Nazwanie tej gry "Titanfallem na japońskich sterydach" to mimo wszystko spore nadużycie, ale osoby, które miały styczność z obydwoma tytułami będą wiedzieć o co chodzi. Niezwykle pokręcona historia z mechami w tle oraz niezrozumiałą dla wielu siłą "Kato". Po drodze okazuje się, że tragicznie zmarła dziewczyna głównego bohatera jednak żyje (a po jej upozorowanej śmierci zdążył się bliżej zapoznać z jej siostrą), co lekko komplikuje sprawy. Pomijając fabułę pogmatwaną miejscami jak Klan, można uznać, że Shogo: Mobile Armed Division to kompilacja cech strzelanek, które się po prostu lubi. Możliwych do wykorzystania broni jest mnóstwo - zarówno dla niezmechanizowanego bohatera, jak również dla jego opakowanego w metal wcielenia.

Przy okazji wspomnienia o tej grze również żałuję, że nie pojawił się jej sequel, choć niektórzy wskazują na to, że jedna część jest absolutnie wystarczająca, a "dwójka" mogłaby nie być tak dobra jak pierwowzór. Cokolwiek na ten temat się nie sądzi, byłbym niezwykle rad, gdyby jednak ktoś wpadł na pomysł reaktywowania legendy.

Wolfenstein

Mam tu na myśli nie tylko najnowsze produkcje z tej serii (które jak na mój gust są... kapitalne!), ale również najwcześniejsze odsłony - skądinąd mocno kultowe. W Wolfenstein 3D grało mi się tak samo dobrze, jak w nowszego Return to Castle Wolfenstein. Enemy Territory to zaś sieciowa odsłona serii, która w niczym nie ustępowała konkurencyjnym, nastawionym na rozgrywkę "przez kabel" grom. Wolfenstein z 2009 roku w ogóle mnie nie porwał, natomiast The New Order oraz The Old Blood... majstersztyk. Bethesda oraz Id Software pokazali, że da się stworzyć nowoczesną strzelankę opartą na starych, sprawdzonych mechanizmach. Choć nie ukrywam, zakończenie The New Order było co najmniej... rozczarowujące. Nie zmienia to faktu, że mechanika gry stojąca za najnowszymi zmaganiami B.J. Blazkovicza to coś, co chwyta za serce, ściska je do oporu i trzyma, dopóki nie zobaczymy napisów końcowych.

Z niecierpliwością czekam zatem na The New Colossus, który ma szansę być przynajmniej tak dobry, jak poprzednia część. A bardzo możliwe, że będzie jeszcze lepszy, czego bym sobie absolutnie życzył.

Mafia

Konkurencja w ostatnim punkcie mojej nostalgicznej listy była spora. Sporo myślałem o Grand Theft Auto, ale przyznam szczerze, że dla mnie owa seria się skończyła na San Andreas. Halo - to oczywiście świetna strzelanka, ale w "piątka" przede wszystkim długością rozgrywki mnie solidnie rozczarowała. Max Payne? Podobny poziom jak Mafia, ale odrobinę za mało. O miejsce w tym tekście dzielnie walczyli jeszcze Borderlands (this ain't no place for a hero...), Just Cause i niesamowity Hitman. Ale Mafia to podobnie jak uwielbiany przez Grześka Marczaka "Ojciec Chrzestny" przede wszystkim opowieść - o honorze, o zasadach i życiu prawdziwego faceta (pomijając otoczkę brutalnej w swych założeniach gangsterki). Cóż, nie było mi dane urodzić się na Sycylii i naparzać pałą nieskłonnych do oddania haraczy sklepikarzy, to grałem w Mafię. I było fajnie.

Mafia to coś więcej niż tylko gra, gdzie człowiek: a) jeździ samochodem, b) wykonuje misje, c) z dumą pruje z "Tommyguna". To także fabuła, która czasami śmieszy, czasami frustruje, a nierzadko po prostu wzrusza. Twórcy genialnie ukazali życie gangstera z każdej strony - również tej typowo ludzkiej, gdzie mało chwalebne dokonania okazują się być weryfikowane przez uniwersalne dla wszystkich - praworządnych obywateli i gangsterów, bogaczy i biedaków prawidła. A najpewniejsza w tym wszystkim i tak jest śmierć - niezależnie, czy przychodzi nagle, z pomocą pocisku, czy naturalnie - z pomocą okrutnego losu.

Gry się zmieniły, ale... to wbrew pozorom bardzo dobrze

Nie zawsze dla takich graczy jak ja, gdzie sporą rolę odgrywają u mnie sentymenty. Uwielbiam dobrze znaną, oklepaną wręcz mechanikę strzelanek, mocne fabuły i wyrazistych bohaterów. Nie tylko możliwość rozwalania wszystkiego wkoło chwyta mnie za serce - gdyby tak było, w tym zestawieniu zawarłbym pewnie jeszcze Postala i zachwycał się możliwością oddania moczu na palące się truchło przypadkowej ofiary. W niektórych przypadkach okazuje się, że postęp dla gier jest wręcz błogosławieństwem - tym przyjemniejszym, iż tytuły - klasyki tylko na tym zyskują. Popatrzcie na takiego Wolfensteina - tutaj odwalono kawał dobrej roboty. Chciałbym powiedzieć to samo o Fallout 4, ale... zwyczajnie mi trudno. Zajrzyjcie jeszcze do Artura, który również napisał o starszych grach - w nieco innym kontekście, ale jednak. :)

PS: O matko boska, a pamiętacie C&C Red Alert? W to też się grało...

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu