Polska

Co robię w wolnym czasie? Wino...

Maciej Sikorski
Co robię w wolnym czasie? Wino...
48

Weekend – czas odpocząć od tematów zawodowych i oddać się przyjemnościom. Zapewne wielu z Was odpręża zestaw: wino, kobiety/mężczyźni i śpiew. Mnie również, przy czym śpiewać nie będę (robię to tylko podczas imprez przy SingStar i muszę być odpowiednio "zmotywowany"), a kobiety… Jest Jedna i jest do...

Weekend – czas odpocząć od tematów zawodowych i oddać się przyjemnościom. Zapewne wielu z Was odpręża zestaw: wino, kobiety/mężczyźni i śpiew. Mnie również, przy czym śpiewać nie będę (robię to tylko podczas imprez przy SingStar i muszę być odpowiednio "zmotywowany"), a kobiety… Jest Jedna i jest dobrze. Zostaje wino. Nie tylko konsumpcja, ale też produkcja.

Podejrzewam, że niektórych zbulwersuje fakt, iż winem nazywam trunki wytwarzane z przeróżnych owoców, zbóż czy przypraw. Ludzie ci zbesztają mnie i napiszą, że wino powstaje z winogron. Jest w tym sporo prawdy, ale osobiście używam tej nazwy do określania wytwarzanych przez siebie napojów wyskokowych i jakoś nie mam wyrzutów sumienia. Pojęcie "wina owocowego" jest głęboko zakorzenione w naszej kulturze i nie powinno się z tym walczyć – trzeba czerpać z mądrości poprzednich pokoleń, ich doświadczenia i udanych eksperymentów. Tak też czynię.

Cała ta heca rozpoczęła się lata temu. Jeszcze w domu rodzinnym. Jedną z jego ścian porastała winorośl. Nikt się nią jakoś szczególnie nie zajmował, ale dawała wspaniałe owoce. Niestety, z czasem przyszedł na nią czas i została wykarczowana. Możecie wierzyć lub nie, lecz nigdy potem nie jadłem tak dobrych białych winogron. Pewnie sporo w tym sentymentu oraz idealizowania przeszłości – niemniej chcę myśleć, że był to krzew idealny…

Wróćmy jednak do wina. Któregoś lata krzew obrodził "na bogato". I pojawił się problem (prawdziwy Polak nigdy nie będzie zadowolony – gdy jest czegoś zbyt dużo, to też załamie ręce). Zjeść, nie zjemy takiej ilości, dżemów było już całkiem sporo, wyrzucać to grzech, a oddawanie sąsiadom… Wiadomo ;) Pojawiła się zatem idea zrobienia wina. Okazało się, że na strychu jest wielki, stary gąsior w metalowym koszu wysypanym słomą. Sprzęt nieużywany od lat. Ale wystarczyło go umyć, kupić brakujące elementy i zabrać się do pracy.

Przyznam, iż cały proces fascynował mnie od początku do samego końca (a koniec nastąpił dekadę później, gdy została skonsumowana zawartość ostatniej butelki). Zrywanie kiści, ich ugniatanie, pierwsze dni fermentacji w gąsiorze, pykająca rurka, zlewanie wina, ostatecznie jego butelkowanie, a nawet lakowanie (pełna profeska). Sęk w tym, że potem proces ów nie był powtarzany. Gąsior poszedł w zapomnienie, a po kilku latach stłukł się w trakcie wyrzucania gratów czy tez remontu. Temat umarł śmiercią naturalną. W sumie to trochę tragiczną.

Minęło kilka lat i mniej więcej w połowie studiów coś mnie tknęło, by zająć się zagadnieniem zamieniania smacznych (choć nie jest to reguła) produktów stałych w ciecz z procentami. Zaczynałem od metod bardzo chałupniczych, ale z czasem robiło się coraz ciekawiej, pojawiały się kolejne gąsiory (właściwie to gąsiorki – kupowałem same małe), sprzęt do robienia wina, książki, notatki… Apetyt rósł w miarę jedzenia. Pojawiały się oczywiście przerwy, gdy balony stały odłogiem i brakowało zapału do ich zapełnienia, ale po takim odwyku cała zabawa sprawiała jeszcze większą radość i człowiek najchętniej czytałby na ten temat i eksperymentował całymi dniami.

Co jest najprzyjemniejsze w robieniu wina? Trudno wskazać na jeden element – całość odpręża i jest świetną odskocznią od pracy. Szukanie odpowiedniej receptury, eksperymentowanie z jej składem, wymyślanie niekonwencjonalnych dodatków, przygotowywanie produktów, rozmnażanie drożdży – czysta przyjemność. Być może zabrzmi to dziwnie, ale wspomniane hobby sprawia największą radość zimą, gdy drzewa i krzewy nie uginają się od owoców. Wówczas można poszaleć – w ruch idą przeróżne herbaty, zioła, a nawet kawa i nasiona kakaowca (swoją drogą, polecam konsumpcję ziaren kakaowca do whisky – świetna kompozycja smaków).

Wino kawowe to jeden z ciekawszych trunków, jakie mi się przytrafiły. Początkowo zapowiadało się kiepsko (osoby, które podejmowały już próby tego typu, informowały, że może być ciężko), ale przed zabutelkowaniem efekt był niezwykle satysfakcjonujący. Jestem ciekaw, co zastanę po odkorkowaniu pierwszej butelki? Podobnie było z wermutem. Nie przepadam za przyprawami korzennymi i raczej ich nie stosuję w kuchni, ale po dodaniu do gąsiora goździków, gałki muszkatołowej oraz cynamonu (na tym lista się nie koczy, ale niech każdy chętny szuka własnej receptury) powstało coś, co wywołało wieli uśmiech na mej twarzy. Wina spróbowałem wiosną – Boże Narodzenie w długi weekend majowy…;)

Czy wszystkie eksperymenty kończą się sukcesem? Zdecydowanie nie. Kilka nastawów miało smutny koniec i nie trafiło ani do butelek, ani bezpośrednio do żołądka. Powody różne – nieodpowiedni dobór składników, czegoś za dużo, czegoś za mało, zbyt długo, zbyt krótko… Człowiek uczy się całe życie i zdobyte doświadczenie zazwyczaj nie idzie w las. Chociaż wino pomarańczowe nie wyszło dwa razy (na dwie próby). Może stare porzekadło okaże się znowu mądrością życiową i za trzecim razem osiągnę sukces? Przekonamy się za rok. Póki co trwa festiwal rodzimych owoców. W ruch poszły truskawki, wiśnie i porzeczki.

Przygotowanie trzech nastawów ze wspomnianych owoców to dość pracochłonne zadanie. Przebieranie owoców, pozbawianie ich pestek/szypułek/gałązek, miażdżenie, przecedzanie, woda, cukier, drożdże (zdecydowanie polecam te naturalne, które przygotowuje się przez kilka dni – różnica w smaku wina jest kolosalna). Do tego oczywiście dezynfekowanie gąsiorów i sprzętu, mycie ich po pracy (czasem nawet kilka razy w trakcie całego procesu). Pisząc krótko: jeżeli zaczniecie w piątek wieczorem, to weekend macie z głowy. Kiedy jednak spojrzycie na efekt swojej pracy w niedzielę wieczorem, a najlepiej po kilku dniach, gdy wszystko już chodzi, jak w zegarku, to satysfakcja gwarantowana.

Znajomy zapytał mnie kiedyś, czy to się opłaca. Pytanie dość dziwne, ponieważ trudno mówić o opłacalności hobby. Jeśli ktoś rozpatruje to wyłącznie w kategoriach robienia alkoholu w domu i oszczędzania na zakupach w sklepie monopolowym, to drylowanie wiśni frajdy mu raczej nie sprawi. Tymczasem jest to bardzo odprężająca czynność i po całym dniu (albo tygodniu) przed komputerem potrafi poprawić humor i rozluźnić mięśnie. A przede wszystkim zresetować umysł.

Jeżeli natomiast zastanawiacie się, czy rozpoczęcie przygody z domowym wyrobem wina jest drogie, to odpowiem, że nie. Podstawowy sprzęt można nabyć w bardzo atrakcyjnej cenie, a owoce w sezonie też nie kosztują majątku. Choć nie da się ukryć, ze oszczędzanie na ich ilości oraz jakości skończy się zapewne źle. Skąd czerpać wiedzę na temat domowej produkcji? Na rynku dostępnych jest mnóstwo książek i książeczek, które kupicie w księgarniach, supermarketach, a nawet dyskontach. Do tego dochodzą serwisy i blogi poświęcone tej tematyce plus np. filmy na YouTube – w dobie wszechobecnej informacji można narzekać na jej nadmiar, ale nigdy na jej brak. Do ego dochodzą oczywiście własne doświadczenia i spostrzeżenia. Ciekawe receptury najlepiej zachować dla siebie, by móc zaskoczyć znajomych i mieć satysfakcję, że to nasz mały sekret.

Chyba nie muszę nikogo przekonywać, że odkorkowanie butelki kilkuletniego wina truskawkowego w listopadowy czy lutowy wieczór bardzo poprawia humor. Zwłaszcza, gdy okazuje się, że czas bardzo pozytywnie wpłynął na trunek i jest się czym chwalić. Możliwość rozdawania takich butelek znajomym również daje sporo satysfakcji – hand made to dzisiaj modne zjawisko. A skoro nie potrafię wyrzeźbić szpaka w drewnie ani zrobić czapki na drutach…

Za pomoc przy produkcji, a zwłaszcza etykietowaniu, dziękuję Justynie z Jedz-śpij-czytaj

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu